Roku pańskiego 2019, nakładem wrocławskiego wydawnictwa Gmork, objawiła się światu kosmiczna opowieść Kacpra Kotulaka pod tytułem „Początek, koniec i HOT-DOGI”. Paskud nasz Najmroczniejszy uznał, że skoro usmarkał się i popłakał ze śmiechu podczas lektury, co niechybnie w najbliższym czasie spowoduje katastrofalny wylew rzeki w którymś z mniej znanych zakątków świata, to znaczy, że Niedobroliterkowcy powinni o niej wiedzieć. Q chwale i Q radości!
W debiutanckiej powieści Kacpra Kotulaka znajdziecie wiele smakowitych treści. Ogólnie rzecz biorąc mamy tu jednak do czynienia przede wszystkim z opowieścią o przygodzie dwóch ocalałych po zniszczeniu rodzimej planety Ziemian (z których jednego nie ma, a drugi jest), oraz znajomych. Jak widać historia opisana w „Hot-Dogach” ma w tle poważy armagedon i w zasadzie nie powinna nikogo cieszyć. Mimo to w trakcie lektury gęba się śmieje od początku do samego końca.
Na łaskę Jednookiego nie wypada się zasługiwać poprzez bycie miłym, toteż zaczniemy od tego, co w opowieści może się nie podobać. Niestety, nie ma tego wiele, dlatego wymyślę coś na siłę.
Po pierwsze: jeżeli ktoś spodziewa się w „Hot-Dogach” jakiegoś swojskiego akcentu, to się zawiedzie. Wszystkich Kowalskich wymiotła Apokalipsa. Z Ziemi pozostali jedynie Amerykanie (i ich dolary!). Jakby na to nie patrzyć, to też jest śmieszne.
Po drugie i to najpoważniejszy zarzut: jak w ogóle można było uczynić z największych kosmicznych łowców windziarzy i stróżów na jakimś parkingu?! To jest potwarz! Chyba czas wypuścić w okolicach Olsztyna jakiegoś ksenomorfa i wysłać w kosmos zaproszenie do polowania! Po tygodniu!
A teraz, po wybuchu słusznego oburzenia, przejdźmy do powodów, dla których książka zapewnia dużo radości.
Narracja, lekka i przyjemna, tryska humorem niemal z każdego akapitu. I nie ma tu przesady. Wielbiciele prozy Terry’ego Pratchett’a oraz Neila Gaimana będą zadowoleni, bowiem to właśnie ten rodzaj narracyjnego dowcipu, tyle że w konwencji s-f.
Wszechświat przedstawiony, nawet jeśli zabrakło w nim Ziemi, wciąż tętni życiem. Od małego ludku, któremu można poważnie zagrozić, stawiając stopę w niewłaściwym miejscu, poprzez galaktycznych nienawistników, na wiecznie niefrasobliwych dziwakach skończywszy.
Fabuła, biorąc pod uwagę przewalające się w niej pokłady absurdu, ma sens. Nawet bardzo głęboki sens. Muszę rzec, że głębszy, niż można by się było po tego rodzaju literce spodziewać. Nie od dziś wiadomo, że komedia i groteska często o wiele skuteczniej skłaniają do refleksji nad sprawami egzystencjalnymi, niż śmiertelnie poważne wykłady. Nie inaczej jest tutaj. Chociaż opowieść jest dowcipna, Autor porusza dość istotne i ciekawe zagadnienia, które mogą popchnąć niektórych z Was do rozważań na temat filozofii, etyki, religii, moralności, potencjalności, złożoności rzeczywistości, początków świata i sile sprawczej Apetytów.
Tym niemniej „Hot-Dogi” przede wszystkim zapewniają świetną rozrywkę. Jest tu wiele nawiązań do popkultury, muzyki oraz kina. A także wydrwinki z korporacyjnej, urzędniczej, szeleszczącej regulacjami, paragrafami i formularzami mentalności – chyba jeden z moich ulubionych motywów. Zaraz obok tego, który nigdy się nie nudzi: jeźdźcy Apokalipsy. Jeśli czegoś mi było mało, to tych jeźdźców. Chciałoby się ich więcej. O wiele więcej. Właśnie w takim, zbzikowanym wykonaniu.
A jeśli o formalności chodzi, to jeszcze słów parę o wydaniu: wydanie w miękkiej okładce, 12,5 cm x 19,5 cm. Bardzo schludne, bardzo ładne i solidne. Zmieści się do torby czy plecaka, jeśli ktoś lubi czytać w podróży, i przetrwa jazdę po licznych dziurach w jednym kawałku. Troszkę ponad 200 stron uciechy. Warto zamawiać również dlatego, że wydawca 2% zysku przekazuje na wsparcie dla pewnych słodkich mięsożerców, dzięki którym szczury jeszcze nie zjadły nas ze skarpetkami.
Tymczasem cieszmy się naszą planetą. Póki mamy czym! A jeśli lubicie hot-dogi, to bacznie przyglądajcie się ich sprzedawcom i policzcie ich ręce.
Zeter Zelke