Czasami się zdarza, że publikujemy prozę…
No dobra, wcale nie czasami, tylko dość często. Prawda jest taka, że czasami na nasze łamy trafiają grafiki… ale żeby jeden autor (znaczy się autorka) czyli debiutująca u nas Halmar napisała opowiadanie, które własnoręcznie zilustrowała – tego jeszcze (chyba) nie grali.
Zapraszamy – do czytania i spozierania!
…
„Podwieczorek muflona” by Halmar
…
Papa Globus lubił łoić. Niekoniecznie przy stoliku, na siedząco. Można na stojąco, byleby rzecz odbyła się kulturalnie.
Kulturalne picie na stojąco trafiło się Papciowi znienacka w zeszły wtorek, kiedy to spotkał dawno nie widzianego kolegę Klimpę, który wybierał się właśnie na zamkniętą imprezę organizacji charytatywnej „Organy dla Każdego”, na której miała wystąpić pierwsza dojara strażackiej kapeli „Sikawy” Tuba Genowefa.
Papcio chętnie przystał na propozycję towarzyszenia Klimpie. Postanowili zgodnie, że warto wstępnie nieco się odurzyć i udali się do pobliskiego zakładu gastronomicznego z wyszynkiem.
– Co to za zapach? Kapusta jak nic. Nie znoszę jej! – Klimpa już przy wejściu zrobił małpi cyrk. Globus lekko skarcił kompana, reakcja była gwałtowna.
– Au! To boli, palancie, jak mną z nagła pociągasz! Najpierw podrapałeś mnie niemiłosiernie, a teraz jeszcze i to! Ty, ty… Pomarszczona galareto! – Klimpa aż się zasmarkał ze złości.
– Przecież jesteś nosem, nie czujesz, że twoje pretensje są zwyczajnie śmieszne? Służysz do niuchania, drapania, szczypania! Kichawo z bożej łaski!
Nie wiadomo, jak by się sytuacja dalej rozwinęła, na szczęście do skłóconych podszedł, a raczej przytoczył się Bebzon, znany w szemranych kręgach towarzyskich jako „Wariat”.
– Czy panowie konsumują, czy tak bez zakąski? Ależ tak nie można! Tymczasem mamy buraczki i zaraz, tak, chwileczkę… No jak to się… Do diabła! Mam! Marchewka! Swoją drogą nie cierpię obiadów. Jak nie kebabownia, to chińczyk – oszaleć można! Zazdroszczę Gałom. Nie wąchają odorów – to po pierwsze primo, a po drugie primo – nie są pociągane, wydymane, pardon-le-mot – to o koleżankach bliźniaczkach Nozdrzach – że tak powiem, z zaskoczenia. O czym to ja…? Swoją drogą, gdyby mniej pił, byłoby z pożytkiem dla niego i dla mnie.
– O czym bredzisz, obywatelu? – Klimpa poczerwieniał, usiłując wydedukować, czy nie został przypadkiem obrażony. Papcio uszczypnął go, żeby nie przeszkadzał. Po chwili wypełnionej intensywnymi odgłosami bulgotania, czkania i odbijania się, Bebzon zwany Wariatem podjął swój monolog.
– Ostatnia niedziela, gdy koleżanka Baniak była w stanie odrętwienia poalkoholowego, a kolega Żołąd, bulgocąc, wyrzucał z siebie zalegające w nim treści, dla mnie była równie uciążliwa. O, wątróbka. Z ziemniakami. Mmm… i sałatki. Stop! Uwaga! Nie! Czuję, że zepsute! Mój Boże, trzeba szybko dać znać Szefowi, zanim ten fajtłapa utrudni nam wszystkim życie. Biedny Żołąd, jeszcze wczoraj wywracał się do góry nogami, a dzisiaj powtórka z rozrywki. Uff, zdążyłem. Mmm, schabowego wziął. Czysty cholesterol, wspaniale, do tego pomidorówka z zasmażką, a później same narzekania, że tyje, że źle się czuje, że też Szef nie może przemówić mu do Rozsądku! Ten ostatni swoją drogą, nie wiadomo, gdzie mieszka, bo jak wszyscy wiemy, bywa rzadkim gościem u mojego pana! – Bebzon nadawał jak w transie, nie robiąc sobie nic z tego, czy ktoś go słucha, czy nie.
– Debata jeża – skwitował Globus pogardliwie. – Klimpa, idziemy. – Haustem wypił małą wódeczkę, poprawił krawat, mlasnął. – Nie ma co, w pytę czasu poszło się jebać. Idźmy wreszcie na ten koncert!
No i poszli.
Amfiteatr był pełen. Przeważały organy w wieku słusznym, tuszy dostojnej; stłuszczone wątroby, oślizgłe, owrzodziałe fabryki figur z brązu i kupniki z mniej lub bardziej ukrytymi żylakami.
Przy wejściu Globus sięgnął po małą czystą, poprawił białym winem, przekąsił krakersem z kawiorem, po czym znów zamaszyście wypił wódeczkę, nie zagryzając już niczym, by nie popsuć smaku. Dopiero wówczas rozejrzał się wokół.
Na scenie produkowała się Tuba Genowefa, pierwsza dojara strażackiej kapeli „Sikawy”.
– Taki świniowół, a jednak kicia ruchawka! Z kociej pizdy wór na mąkę! – skonstatował donośnie Papcio, bez skrępowania przyglądając się wylewającym się z dekoltu artystki gigantycznym dojcom.
Wokół podniosły się oburzone głosy:
– Ćśśś! Cicho tam, chamie niemyty!
– Cóż to za zachowanie!
– Japa, śledziu!
– Ja proszę państwa też jestem artysta! – rzekł Globus nieco bełkocząc, zupełnie niezrażony. – Papcio Globus, do usług. Największy poeta i bajarz wszech czasów! Bardzo mi miło. A to mój druh Klimpa. Też artysta. Tyle że śpiewający. Państwo wybaczą, ale stół wzywa – to powiedziawszy, Globus towarzystwo opuścił, ciągnąc za sobą Klimpę. Na odchodne rzucił jeszcze do zgromadzonych:
– Jeśli chcecie, gamonie, zapraszam na pogadankę na dowolny temat, jestem biegły we wszystkich dziedzinach. Ale to nie dzisiaj, bom odrobinę zmęczon. No i sraczkę mam, ludzka sprawa. Istnieją przecież w życiu momenty, w których trzeba wypuścić kreta na wolność, bo puka w taborecik.
Ze stołu tymczasem znikały śledzie. A to wynoszone w kieszeniach palt, przez tych, którym wieczór się dłużył, a to w ustach tych, którym dopisywał apetyt. Towarzystwo ciągnęło śledzie aż miło. Globusowi dopisywało pragnienie, więc zaspakajał je na przemian czystą wódeczką i białym winem. Rzecz jasna kulturalnie i na stojąco. Gdy na stole pozostały już tylko dwa śledzie, zaś sala bankietowa zaczęła pustoszeć, Globus zwrócił się do przysypiającego pod bufetem Klimpy:
– Chłopcze. Mmuszę ci coś powiedzieć. Konie-cznie – czknęło się Papciowi. – Bo tu takie panienki były. I do tańca i do różańca. A dwie… to takie kurwy uch… Ach… Przeleciałbym… – rozmarzył się.
Tymczasem pozostałe na stole dwa śledzie wstały z półmiska i poszły do szatni po palta. Za pół godziny miały się spotkać z jednookim wężem w szkole tańca bara–bara.