polskie centrum bizarro

Archive for the ‘Opowiadania’ Category

„Dzień, w którym Mary krwawi, salceson dokonuje ekscesów, a senne mary poddają się sekscesom” by Aleksandra Knap

In Opowiadania on 17 kwietnia, 2024 at 6:00 am

dwkpaskud

Drodzy Bizarrofikcjoniści!

♪♪♪ Dzień za dniem błądzi, dziEeEeEń za dniem rodzi się… ♪♪♪ ekhem! Czyżby nadeszła pora na ten dzień? Na kolejny „Dzień, w którym…” Aleksandry Knap? Zapewne żeście się nie spodziewali jak hiszpańskiej inkwizycji! Tym razem o snach, mięsiwie oraz muzyce. Jaki mają wspólny mianownik? Cóż, nie nam ferować wyroki. Nam służyć na Paskudnym Dworze Bizarrofikcjonistom oraz samemu Jednookiemu, a ten wielce się rozsmakował w tych tekścikach, albowiem czasami nie wie, o co „Dniom, w których” chodzi, a czasami dzięki nim dochodzi do wniosku, że pojął naturę rzeczy, doznawszy oświecenia. Przez bizarro ku otwarciu trzeciego oka. (Paskudzie, nie bij! Aaaaa!)

Gdybyście chcieli wykształcić trzecie oko, coby je potem oddać w ofierze Jednookiemu, poprzednie „Dni, w których…”  <- przeczytacie tutaj.



Dzień, w którym Mary krwawi, salceson dokonuje ekscesów, a senne mary

poddają się sekscesom

Budzi mnie plaster salcesonu lądujący na mojej twarzy. Zrzucam go zdezorientowana po gwałtownym i jakże niepożądanym powrocie do rzeczywistości. Mary wydają się równie zaskoczone, gdyż zamiast pozostać we śnie, wydostają się na jawę.

Dźwigam się, ogarniając wzrokiem mieszkanie. Próbuję dopasować znajdujące się w nim elementy do wczorajszych wieczornych wydarzeń. Nad łóżkiem dostrzegam ostrza wbite w plakat Backstreet Boys. Gdy przekrzywiam głowę w prawo, noże przypominają kształtem serce, lecz wystarczy, że obrócę szyję nieco w lewo i zmrużę oczy – a układają się w czterdziestą ósmą pozycję z Kamasutry.

Puste butelki z naklejoną trupią czaszką walają się na środku salonokuchni wśród wypalonej na panelach sentencji.

– Oby nie fejsbukowe złote myśli o przyjaźni i zaufaniu – charczę, przewracając się na bok i zwalając na podłogę. Podczołguję się do czarnych liter obsypanych popiołem i skropionych gęstą, lepką substancją.

– Uf, to tylko cytat z Biblii.

Na patelni skwierczą popiersia jednorożców, kawałki pokrytego startym serem i brokatem pluszu leżą na talerzu. Nad blatem rozpościera się tęcza. Pastelowe barwy zlewają się ze sobą, tworząc lśniący łuk.

Spomiędzy zapraszająco uchylonych drzwi do łazienki wydobywa się pojękiwanie przeplatane nuceniem. Znana piosenka – poznaję ostrą nutę i zadziorne brzmienie. Z całą pewnością rockowa, ale nie mogę skojarzyć tytułu. Smells Like Teen Spirit? Another One Bite The Dust? Knocking On Heaven’s Door?

Z odmętów pamięci wyskakuje mi nagle Coco Jambo i uparcie nie chce odejść.

Rozglądam się za sennymi marami, ale nigdzie ich nie dostrzegam. Zerkam przez dziurkę od klucza i odnajduję zguby. Mary w żadnym razie nie wyglądają na senne – wręcz przeciwnie – harcują rozochocone, przybierając skomplikowane pozycje niczym te uformowane przez noże na plakacie boysbandu i wcale nie myślę o kształcie serca.

Okazuje się, że najgorsze dopiero przede mną. Kuśtykam do regału z kryminałami. Na półkach totalny chaos: książki poukładane na chybił trafił, bez żadnego klucza. Ani alfabetycznie, ani wielkością czy rokiem wydania. Anarchia! Znów spoglądam na wypalony na podłodze napis: I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza, mającą dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diademów, a na jej głowach imiona bluźniercze.

Kolejny plaster salcesonu odlepia się od sufitu. Wilgotne plaśnięcie oraz trzask pękającego denka sprawiają, że zaczynam łączyć fakty.

– Cześć, Mary. – Podrób wołowy strzepuje kawałki szkła i wdrapuje się na szafkę. Podnosi widelec, po czym wbija go w parujący róg jednorożca. Dmucha, zapewne, żeby obniżyć temperaturę posiłku i się nie poparzyć. – Gryza?

– Nie, dziękuję – bąkam, wlokąc się w stronę łóżka. Potrzebuję solidnej dawki snu, inaczej rozsadzi mi czaszkę. – Czy co sobotę musisz tak imprezować? Odpuść w końcu! – jęczę, przypominając sobie nocne ekscesy salcesonu.

– Mary, nie zrzucaj wszystkiego na moje mięsne barki. – Wymachuje widelcem. – Akurat rzucanie nożami to twój pomysł.

Próbuję położyć się na brzuchu, jednak coś mnie blokuje. Przykładam dłoń w okolice żeber.

– No nie – biadolę, zaciskając palce na twardym trzonku. Dopiero wtedy dostrzegam czerwone plamy na prześcieradle. – Salces, to twoja sprawka?

Podchodzę do stojącego w rogu lustra. Ostrze tkwi dokładnie między czwartą a jedenastą kością. Upaćkana koszulka lepi się do skóry. Gęsty płyn spływa po udach, by ostatecznie wsiąknąć w łączenia paneli.

Salces staje za moimi plecami, brokat błyszczy na ozorkowej brodzie, między zębami tkwi różowy plusz.

– Mary krwawi, Mary krwawi, Mary krwawi! – powtarza triumfalnie niskim, gardłowym głosem. Litery wypalone na podłodze iskrzą, w odbiciu pojawia się dziewczęca blada postać. – To zapewne Ceson nie wycelował. – Wskazuje na zezowaty plaster przyklejony do lampy, tym razem przybierając bardziej piskliwy ton.

Zastanawiam się nad wezwaniem karetki, ale ostatecznie senność wygrywa. Wracam do łóżka, wybierając bezpieczną pozycję na wznak. Mary z wypiekami na policzkach opuszczają łazienkę i kładą się koło mnie. Bitują jakiś popularny kawałek – rozpoznaję agresywną linię melodyjną i ekspresywne rymy. Mocny rap. Tyle że nie mogę przypomnieć sobie tytułu: Scyzoryk? God’s Plan? The Real Slim Shady?

A może Coco Jambo?

„Jak powstają kręgi w zbożu” by Maciej Żołnowski

In Opowiadania on 9 kwietnia, 2024 at 6:00 am

Wiosna w pełni. Przyroda tętni życiem: słońce, kwiaty, drzewa, grzyby, trawa, drogi, pola, łąki, lasy, krzewy – wszystko to prosi, wręcz błaga o chwilę zadumy, odrobinę refleksji, wsłuchanie się w wewnętrzno-zewnętrzny głos. Swoisty dialog z przyrodą prowadzi przyjaciel natury Maciej Żołnowski w opowiadaniu „Jak powstają kręgi w zbożu”. Tylko uważajcie, żeby podczas tej wyprawy zbyt daleko bądź zbyt blisko się nie zapędzić.



 

Jak powstają kręgi w zbożu

 

Wizyta w okolicach Złotego Stoku i po czeskiej stronie

7-9.09.2021

Dzień I: Starczów PKP – Doboszowice – Topola (wałem) – Błotnica – Kamienica – Biała Woda – okolice Borówkowej – Biała Woda – Złoty Stok

Dzień II: Złoty Stok (ambona myśliwska) – Skrzynka (szutrowa droga, widowiskowe polanki) – Złoty Stok (powtórnie ambona myśliwska)

Dzień III: Złoty – Biała Woda – Kamienica – Paczków (przystanek busów)

 

Wyjście w plener, ruszenie w trasę, wymarsz – i przypomina się od razu szybki start w pewnej znanej amerykańskiej firmie, która ma wyśrubowane tempo pracy i stale rekrutuje. Jednak nie psujmy sobie humorku tak przyziemnymi sprawami. Humorek to grunt!

A oto i zagajnik wraz ze starą topolą, co razem wzięte wyglądają jak dawny gród, mury obronne czy ruiny dostępne tylko dla mnie – tak czarownie rysują się pola przed Doboszowicami. Boże, jak ja lubię te gry wyobraźni wielkiej! A dalej: faceci koszą trawę na przejeździe kolejowym i mówią tak:

– No niezłe masz te chody.

Podziwiam lasek w stylu mazurskim (tuż przed Błotnicą, a zaraz za wałami Topoli się rozciągający). Potem jeszcze rozmowa w sklepie w Błotnicy. Małe sklepiki mają ten swój niepowtarzalny urok. Pani ekspedientka nastrojona jest wolnościowo, antyszczepionkowo i antysystemowo, ale za PiS-em stoi murem. Dobrze gada. Ja też w sumie jestem od błota do błotnickiego błota, od pluchy do pluchy, od kałuży do kałuży za wrednym kurduplem, choć jakby mniej ostatnio. Ale nie upolityczniam.

– Naprzód grubasie! – Zawsze tak do siebie mówię, choć jestem chudy jak wiór. – Naprzód grubasie! Patrz w dal i idź na przełaj, to jest na skróty! Triangulacja! Triangulacja!

Gubię się za Białą Wodą i nie dochodzę na Borówkową, tak jak planowałem pierwotnie. Drzemię w lesie, a tu drobny deszczyk: kap, kap. Do ambony po ćmaku wędruję, potem ogromna senność mnie dopada. Czytaj resztę wpisu »

„Wolne miejsca” by Rafał Kuleta

In Opowiadania on 13 marca, 2024 at 6:00 am

Podróż komunikacją miejską nie należy do najłatwiejszych. Powyższy fakt potwierdzi każdy, kto choć raz miał okazję odklejać policzek od szyby w następstwie gwałtownego hamowania, albo wstrzymywać oddech przez czterdzieści minut, aby uniknąć zachłyśnięcia się niebezpieczną, podpachową substancją.

W czepku urodzony ten, kto w gąszczu lepkich poręczy i luźnych uchwytów odnajdzie wolne miejsce. A jeśli chcielibyście spojrzeć na przegubowy środek transportu z innej perspektywy i dowiedzieć się, czym dla miejsca jest owa wolność, to koniecznie przeczytajcie drabble Rafała Kulety.



Wolne miejsca

Wolne miejsca

Godzina czwarta rano. Idę zaspany na przystanek. Rozglądam się jeszcze sennie. To mi się na pewno śni, w okolicy ani żywego ducha, a ja zawsze widzę martwe duchy.

Na pusty przystanek podjeżdża pusty autobus. Porusza się powoli, majestatycznie. Wciąż nie dowierzam. O tej godzinie pusty przystanek i pusty autobus? To niemożliwe. Zawsze czeka mnóstwo ludzi, a autobus jest nabity do granic karoserii. Już z zewnątrz upatruję sobie najlepsze miejsce. Z przodu, ekskluzywne, wygodne.

Autobus zatrzymuje się, otwiera drzwi. Wchodzę w glorii i chwale pierwszego i jedynego pasażera. Obieram kierunek jedynego słusznego, wolnego fotela.

W mgnieniu oka wszystkie miejsca się zapełniają. 

Wolne miejsca 2

Wchodzę do autobusu. Wszyscy siedzą przy oknach, a miejsca przy przejściu puste, lecz tak nie do końca. Obok jednej kobiety wolne, chociaż zajęte przez jej monstrualnie wielką siatkę z zakupami. Z siatki wystaje łapa jakiegoś monstrum, pewnie jej dzieciaka. Nie wnikam, czy żywe, czy martwe. Pewnie odprowadza do przedszkola. Odpuszczam, idę dalej.

Obok dziadka z zaparowanymi okularami leży mała siateczka.

– Przepraszam, mogę?

Nie reaguje, w ogóle mnie nie słyszy ani nie widzi.

– A to mam cię w dupie.

Obok pozostałych pasażerów leżą reklamówki, torby, kurtki. Nagle widzę wolne miejsce. A nawet dwa. Okazuje się, że to mój przystanek, więc wysiadam.

Wolne miejsca 3

Na trzech wolnych miejscach siada gigantyczny grubas. Gorączkowo szuka biletu. Do autobusu wlatują kanary. Żądają biletów. Ci, co stoją, nie mają. Kanary za karę wydziobują im oczy. Dodatkowo muszą zapłacić za gapę podróżującego na gapę. Muszą też uregulować przejazd, czyli zapłacić za bilet. Mają szczęście, że kanary dzisiaj w dobrym humorze. W przeciwnym razie zapłaciliby życiem.

Kanary podlatują do grubasa siedzącego na samym końcu autobusu, czyli jakiś kilometr od kierowcy. Wymieniają złośliwe spojrzenia i żądają biletu. Grubas okazuje. Żądają drugiego biletu, bo nie siedzi tylko na jednym siedzeniu. Pokazuje drugi bilet. Żądają trzeciego, bo zajmuje trzy miejsca. Oto trzeci bilet.

Czytaj resztę wpisu »

„Dzień, w którym Wenus pozbywa się konkurencji, Mars deklaruje ludotarianizm, Neptun marzy, by zbliżyć się do Słońca, a Władca Pierścieni boi się małżeństwa” by Aleksandra Knap

In Opowiadania on 29 lutego, 2024 at 6:00 am

dwkpaskudDrodzy Bizarrofikcjoniści!

Dzisiaj dzień rzadki. A z racji tego, że nieczęsty, niegęsty, to obowiązuje również Dzień Chorób Rzadkich. Dlatego w kolejnej odsłonie serii „Dzień, w którym…” Aleksandry Knap przeczytacie właśnie o chorobach rzadkich. W skali mikrobialnej? Pfff, to nie u nas. Na Niedobrych Literkach celujemy w skalę międzyplanetarną! Ku chwale Paskuda, który sam kiedyś globem był, ale się za bardzo rozjajcował i go zdegradowali.

Poprzednie „Dni, w których…” <– przeczytacie tutaj.



Dzień, w którym Wenus pozbywa się konkurencji, Mars deklaruje ludotarianizm, Neptun marzy, by zbliżyć się do Słońca, a Władca Pierścieni boi się małżeństwa

… 

Budzi mnie spadająca gwiazda. Mógłbym pomyśleć życzenie, ale po dwustu piętnastu podejściach zakończonych porażką, wreszcie zrozumiałem, że upalony meteor wielkości ziarenka piasku nie posiada mocy sprawczej. Daruję więc sobie rozrywkę dla naiwnych.

Zamiast tego w ramach walki z autofobią postanawiam aktywizować się społecznie. A nic tak nie podnosi własnej wartości jak odwiedziny sąsiedzkie oraz świadomość, że znajomi mają większe problemy ode mnie.

Pierwszy na horyzoncie pojawia się Merkury. Od dawien dawna zmaga się z heliofobią. Musi być masochistą, skoro przebywa tak blisko słońca. A może uznał, że co go zabije to wzmocni? Podejrzewam, że cierpi także na chorobę dwubiegunową, tyle, że potrafi zrobić z niej użytek. W dzień działa na zasadzie sauny, w nocy funkcjonuje jako kriokomora. Wpadam do niego czasami na krótkie sesje.

Wenus świeci najjaśniej. Szkoda, że nie może tego zobaczyć. Pozbijała wszystkie okoliczne gwiazdy, żeby nie widzieć swojego pięknego odbicia. Choć chodzą słuchy na dzielnicy, że zwyczajnie chciała się pozbyć konkurencji. Gynofobia to przekleństwo. Kobiety to przekleństwo. Piękno to przekleństwo. Ech, dobrze, że moją facjatę zasłaniają pokrywy śnieżne.

Zmierzam do kolejnej koleżanki. Ziemia to dopiero wariatka. Panicznie boi się grawitacji. Podobno ciąży jej Mur Chiński, uwierają ruiny Koloseum, piramidy wpijają się w piaskową skorupę, a w wodach oceanu znajduje się zdecydowanie za dużo soli. By wyrazić swój sprzeciw i podkreślić rosnącą batofobię, zsyła sama na siebie huragany, susze i trzęsienia. Jednak z tego, co się orientuję, w kwestii grawitacji jej działania niczego nie zmieniły.

U Marsa zdiagnozowano anthropomorfobię. Zauważa na swojej powierzchni zarys twarzy. Obawia się ludzkich cech, które zapewne w sobie posiada. Uważa, że to bardziej obrzydliwe niż wstydliwe. Co więcej, deklaruje zagorzały ludotarianizm, żywiąc nadzieję, że wszelkie ziemskie wypukłości zostaną wchłonięte, a on będzie mógł poczuć się w stu procentach marsjański.

Nie przepadam za towarzystwem Jowisza, który leczy się na onomatofobię. Nie zwraca się do kolegów i koleżanek po imieniu, tylko lekceważąco: planety, gwiazdy, satelity. Imiona i nazwy budzą w nim odrazę. Najdziwniejszy z dziwnych typów, ale jego smętna egzystencja przynajmniej pozwala mi spojrzeć na sobie łaskawszym wzrokiem.

Dostrzegam mojego ulubieńca Saturna. Władca Pierścieni panicznie boi się małżeństwa. Gdzie się nie odwróci, tam widzi symbol zamążpójścia. W dodatku podejrzewa, że to Wenus podrzuca mu obrączki, starając się w ten sposób wymusić na nim oświadczyny. Ciężki przypadek gamofobii.

Nie zazdroszczę Uranowi manii prześladowczej. Gazowa ósemka obawia się obecności tajemniczych księżyców, które rzekomo naruszają jego osobistą przestrzeń i zagrażają bezpieczeństwu. Selenofobia ma swoje podłoże w przeszłości. Uran twierdzi, że doznał kontuzji w wyniku zderzenia z jednym z księżyców. Dlatego też kręci się na boku. Podobno jego sprawą zajmują się Mulder i Scully z Archiwum X.

Sąsiedzkie wojaże wieńczy wizyta u Neptuna borykającego się z pagofobią. Lodowy Olbrzym nie wytrzymuje niskich temperatur. Twierdzi, że mróz szkodzi, a zimno wpędza go w kompleksy. Marzy, żeby zbliżyć się do Słońca. Jestem przekonany, że obmyśla plan, jak wygryźć Merkurego z własnościowej posesji.

Każdy zmaga się z własnymi słabościami. Sam cierpię na agorafobię. Nieskończony kosmos rozszerza się, za to ja kurczę. Staję się coraz mniejszy i mniejszy, aż znikam z pola widzenia teleskopów, Sputników i Google Maps.

Obserwuję deszcz meteorów. Może powinienem spróbować? Co mi szkodzi? Życzenie? Chcę być większy od Jowisza, rzucam zdecydowanie, przypominając sobie tekst piosenki Jak kraść to miliony, jak kochać to księżniczki.

Świecące ślady na niebie, moja niezmienna karłowata masa i błyszczący nakaz eksmisji z dzielnicy uzmysławiają mi, że przy dwieście szesnastym podejściu znowu pudło.

„Poszukiwany ideał: brzydka i bezzębna” by Maciej Żołnowski

In Opowiadania on 22 lutego, 2024 at 6:00 am

Podobno ideał nie istnieje. Jaki jest więc sens, żeby go szukać? Jeśli zestawimy ze sobą plusy dodatnie i plusy ujemne związku z chodzącym ideałem możemy dojść do zdumiewających wniosków, konkluzji i refleksji. Jakich? Przeczytajcie ogłoszenie matrymonialne Macieja Żołnowskiego pt. „Poszukiwany ideał: brzydka i bezzębna” i sami zdecydujcie, co z tym ideałem zrobić.



Poszukiwany ideał: brzydka i bezzębna

Ja – wybredny, wymagający, marudny, wiecznie niezadowolony, kręcący nosem i łbem mąż średniowieczny, a dokładniej czterdziestoletni – mam dość bycia singlem. A jednak wciąż poszukuję tej jednej jedynej wpisującej się w jednoznacznie określony i zdefiniowany, estetycznie spójny, koherentny, perfekcyjny w swojej klasie ideał. Biorę wszystko albo nic.

Czytaj resztę wpisu »

„Sygnał dla serca” by Ian Giedrojć

In Opowiadania on 14 lutego, 2024 at 6:00 am

niedobreliterkitxtwalentynkiDrodzy Bizarrofikcjoniści!

Dziś Paskud wali w tynki, w sensie obchodzi walentynki. Wypada zatem zadowolić Jednookiego i uhonorować ten wyjątkowy czas opowieścią o miłości. Czyż istnieje coś piękniejszego niż hołd serca względem przedmiotu umiłowania? Każda potwora znajdzie swego amatora; na Paskudnym Dworze wiemy o tym najlepiej. Miłość jest ślepa, a ta w wykonaniu bizarro udowadnia, że kochać można wszystkich… i wszystko. Ian Giedrojć w Sygnale dla serca ściśnie Was za nie i wydusi łzy wzruszenia z oczu, gdziekolwiek je macie. W tym dniu miłosnego zaślepienia nie szczędźmy się w okazywaniu uczuć wszystkim… czy wszystkiemu, co bliskie naszym pik-pik-pik-pikawkom.



Sygnał dla serca

Tik-tik-tik-tik-tik-tik. Szybkie, nerwowe. Potem przerwa i znowu tik-tik-tik… Słyszałem ten dźwięk, od kiedy wprowadziłem się do nowego mieszkania. Zawsze, gdy kładłem się spać, wołał gdzieś tam daleko. Słuchałem z musu, bo oprócz ciemności i dotyku materaca podpierającego moją mięsną powłokę, towarzyszył mi tylko on.

Najpierw irytował, ale nie był na tyle głośny, by przeszkadzać usnąć. Musiałem zmienić nastawienie.

Postanowiłem więc dostrzec piękno w mechanicznym tykaniu. Oczywiście wiedziałem, skąd pochodzi. W pobliżu była mała pętla tramwajowa i przecinające ją przejście dla pieszych. Jedyne takie w okolicy. Zainstalowano tam światła, a sprzężony z nimi dźwięk o każdej porze dnia i nocy mówił osobom niewidomym, czy jest dla nich bezpieczne. Nieograniczony niczym prócz odległości, bez problemu docierał na moje pierwsze piętro w bloku, informując o statusie przejścia.

Kiedyś myśl o poświęceniu sygnalizatora nawet mnie wzruszyła. Bezpiecznie było tam właściwie zawsze. Tramwaje jeździły rzadko i przez to, że okolica należała do spokojnych, każdy słyszał je z daleka. A on, stroskany, sygnalizował i sygnalizował.

Pewnej nocy dźwięk wydał mi się dużo subtelniejszym, wręcz matczynym ćwierkaniem. Nadchodziła zima, wieczorami doskwierało zimno, ale i tak zwlokłem się z łóżka, żeby otworzyć okno. I słyszeć lepiej.

Następnego dnia poszedłem go zobaczyć i dostrzegłem, że wolę mówić sygnalizacja; nie sygnalizator. O ile wyrastająca z betonu żółta rura jeszcze mogła wyglądać męsko, to czarne krągłości, w których umieszczono światła, dawały już wrażenie obcowania z postacią kobiecą. Moje nocne skojarzenie z matczynym ćwierkaniem nie było więc bezpodstawne. Czytaj resztę wpisu »

„Dzień, w którym niedźwiedź popija espresso, mrówki budują igloo, sosna gubi igły, a płatki śniegu lądują na gnieździe dzięcioła” by Aleksandra Knap

In Opowiadania on 31 stycznia, 2024 at 6:00 am

dwkpaskudDrodzy Bizarrofikcjoniści!

Seria „Dzień, w którym…” Aleksandry Knap się rozwija. Tym razem o naturze rzeczy wszelakich – a więc o zmienności. Jeżeli wydaje się Wam, że świat stanął na głowie, to Autorka niniejszej hiperkrótkiej formy utwierdzi Was w tym przekonaniu. A ponieważ niedola uwielbia towarzystwo, zatem dowalamy do pieca nieszczęśliwości. No, chyba że lubicie obserwować, jak rzeczywistość prześciga bizarro. 😉  A tutaj poprzednie „Dni, w których…”.



Dzień, w którym niedźwiedź popija espresso, mrówki budują igloo, sosna gubi igły, a płatki śniegu lądują na gnieździe dzięcioła

Budzi mnie zapach świeżo palonej kawy. Niedźwiedź siedzi przy ognisku, trzymając w łapie filiżankę. Nagle wyjmuje z paleniska czajniczek. Wyczuwam chińską nutę. A, nie, wizerunek makaki na wieczku szybko wyprowadza mnie z błędu – jednak kawiarkę wyprodukowano w Wietnamie.

Czarny napój parzony na drewnie z polskiego, ekologicznego modrzewia zawiera więcej kofeiny niż ciemna czekolada, herbata i napój energetyczny razem wzięte.

Pocieram spiczaste ucho zakończone pędzelkiem i się rozglądam: żółte liście spadają z drzew, kwitną wrzosy, jeż przymierza się do ziemnej jamy, nietoperz zwisa głową w dół, chowając się pod skrzydłami.

Spoglądam na misia pociągającego spory łyk espresso, po czym wołam:

– Eee, Gryzli, nie, zaraz, Uszatek, też nie, eee, Ursus!

Drapieżnik niechętnie odwraca się w moją stronę. Czytaj resztę wpisu »

„Wielkie Święto Borówki Niemczańskiej” by Maciej Żołnowski

In Opowiadania on 22 stycznia, 2024 at 6:00 am

niedobreliterkitxt

Doniosę czy nie doniosę?”. Oto jest pytanie, które zadaje sobie każdy uczestnik Wielkiego Rodzinnego Festynu organizowanego w zaiście szczytnym celu. Bowiem nie ma nic ważniejszego niż ochrona środowiska w ocieplającym się klimacie. Co zrobić, żeby nawodnić spragnioną glebę? Jak stworzyć symbiozę z przyrodą? Gdzie rosną najsłodsze borówki? Przeczytajcie tekst Macieja Żołnowskiego, a najlepiej przed lekturą sięgnijcie po kufel zimnego piwa.



Wielkie Święto Borówki Niemczańskiej

W ostatnich dniach lata polana rozciągająca się między Arboretum Wojsławice a Skrzyżowaniem nad Niemczą stała się sceną niecodziennego wydarzenia. Krzaki borówki niemczańskiej rosnące na jej stoku musiały zostać rytualnie podlane, co zbiec się miało w czasie z dorocznym dokarmianiem miejscowej fauny liśćmi tejże borówki oraz Wielkim Rodzinnym Festynem, którego inaugurację planowano zrobić jak co roku na wysprzątanym i cudownie na tę okoliczność przystrojonym rynku. Festyn rozpoczynał się jeszcze w miasteczku, i to wczesnym rankiem, a kończył na wspomnianej na wstępie polanie w nocy.

Z okazji tego radosnego wydarzenia, będącego przyczynkiem do wspólnej zabawy, w oknach domostw pojawiło się wiele kwiatów i flag, a także obrazków namalowanych przez dzieci oraz młodzież szkolną, nad ulicami porozwieszano baloniki i chorągiewki, a na główny plac miasta poznoszono stoły, krzesła, pufy, a nawet leżaki. I nagle dokoła zrobiło się strasznie kolorowo.

Dyrektor szkoły gminnej, pan Szczurek, jak szczurek wyglądający, wymyślił wraz z uczniami wiele śmiesznych zawodów oraz gier grupowych, które stanowiły konkurencję dla tych zwyczajowych, tradycyjnie już związanych z Dniem Borówki, o których może nieco później.

Zaczęło się od podrzucania piłki głową, czyli – jak się niebawem okazało – ulubionego zajęcia niektórych wysportowanych tatusiów. Następnie zadawano zagadki: trudne, łatwe i umiarkowanie łatwe. Pierwszaki zorganizowały pokaz puszczania baniek mydlanych, które wirowały efektownie w powietrzu. Brzmi zwyczajnie? Co z tego? Wierzcie mi, że było na co popatrzeć, zwłaszcza że niektóre z tych baniek nie chciały pękać, a jedna to nawet wylądowała na wydatnym nosie dyrektora Szczurka i tam pozostała przez ładnych trzydzieści sekund. No istny szok! Nie obyło się również bez nadmuchiwania balonów na czas czy rodzinnego śpiewania połączonego z rodzinnym fałszowaniem, bo śpiewać każdy może, ale tylko w teorii. Najciekawsze zaś ze wszystkiego okazały się: bieg z surowym jajkiem trzymanym na końcu łyżeczki (dla niektórych zakończony niechcianą jajecznicą i plamą na ubraniu) czy skakanie na wyścigi na jednej nodze naokoło całego, caluśkiego rynku, co stanowiło dla wielu nie lada ubaw, zwłaszcza jeśli skoczek biorący udział w konkurencji lekko się zataczał. Odbywały się ponadto loterie i tańce zespołów ludowych (ach, jak te kiecki wirowały!), a w części artystycznej nie zabrakło także konkursu recytatorskiego. Było hucznie i gwarno; piwo lało się strumieniami, a i wyśmienitego jadła nikt nikomu nie żałował.

Już na dzień dobry zamknięto jedną z głównych ulic Niemczy tak, by ludzie mogli po niej swobodnie spacerować. Na samym jej środku ustawiono wielkie podium dla uczestników najważniejszych rozgrywek tego dnia, a zwłaszcza konkursu piwnego. Jego zasady wszyscy znali i nie trzeba było ich nikomu powtarzać: chodziło o to, ażeby wypić jak najwięcej złocistego trunku, a następnie niczego w majty nie popuścić i donieść ów balast, który miał swe źródełko w jednym albo niejednym małym beczkowym, aż na samą górkę, het, het daleko poza Stasin, by w końcu tam, czując niebywałą wprost ulgę, zasilić wypaloną przez słońce, suchą ziemię. Prawda, że brzmi dziwnie? Ale spokojnie, to stara ludowa tradycja, nie ja ją wymyśliłem, choć lubię folklor i góralską muzykę.

Punktualnie o szesnastej uczestnicy jeden po drugim weszli na podium i ustawili się za długim stołem nakrytym obrusem i przystrojonym koronkami koniakowskimi. Barmani i kelnerzy stali już w pogotowiu; ci ostatni dzierżyli po kilka kufli pełnych piwa w jednej dłoni. Ile to będzie razem? Chyba całkiem sporo, nie? To pytanie oczywiście retoryczne. Nad podium, skąpany w świetle reflektorów i promieni słońca, znajdował się długi transparent, który głosił: Wielki Doroczny Konkurs Picia Piwa, Trzymania Moczu i Odlewania się na Polance, Niemcza 2023! Po obu stronach transparentu rozstawiono głośniki, które dostarczył niejaki Maciej Żulnowski (zwróćcie, proszę, uwagę na jego oryginalne nazwisko), prowadzący sklep radiowo-telewizyjny i zakład naprawczy. I tu trzeba nadmienić, że Jacek Cupałek to aktualny mistrz, a także wujek Maćka, co wiele wyjaśnia, bo Niemcza nie jest znowu aż taka duża i tutaj wszyscy stety-niestety znają się jak łyse konie.

Kiedy kolejny uczestnik wchodził na podwyższenie, prezydent miasta krótko go przedstawiał, podawał nazwisko i wiązał mu na szyi śliczny krawacik z wielkim fallusem – symbolem siusiaka i oddawania moczu. Przysadzisty Andrzej Woźnica otrzymał tylko symboliczne oklaski; pomimo swego brzucha wielkości beczki na wino uchodził za najsłabszego konkurenta, i to zaraz za młodym, liczącym zaledwie osiemnaście lat Wroną, który służył jako ministrant w tutejszej parafii i zdawał się po prostu zbyt niedoświadczony, by skutecznie zawalczyć.

Po Woźnicy przyszła kolej na wysportowanego Adama z Krakowa. Tak go tutaj nazywali – „wysportowany Adam z Krakowa” – choć nie ulega wątpliwości, że związał się bardziej z Dolnym Śląskiem aniżeli Małopolską. Powitały go nieco głośniejsze brawa oraz piski nastolatek, które uważały, że jest fantastyczny i fantastycznie też, prawie jak niedźwiedź, owłosiony.

Po nim na podium pojawił się dyrektor Szczurek, na którego młodzież zareagowała pomrukami czy wręcz gwizdami. Na takie przyjęcie pełniący obowiązki dyrektora zdołał jednocześnie uśmiechnąć się szczerze, adresując swój uśmiech do starszej widowni, jak i groźnie zmarszczyć brwi, gdyż nie znosił gwizdów ani pomruków, a już zwłaszcza pod swoim belferskim adresem.

Całkiem sporo oklasków zgarnął Wronka – ministrant o kamiennej i nic niemówiącej, pyzatej twarzy, za to posiadający śmieszne ptasie nazwisko. Sądzono, że jeśli nie wygra w tym roku, to zapewne w przyszłym. I nawet sam prezydent publicznie uścisnął mu dłoń, a następnie stwierdził w imieniu swoim i zebranych, że spodziewa się, my wszyscy spodziewamy się, że w przyszłości przeniesie góry.

Jednakże za faworyta zawodów uznawano wspomnianego Jacka Cupałka, który pojawił się na podium jako jeden z ostatnich i otrzymał brawa na stojąco. Widownia, widząc go, wołała:

– Jacek, ile dzisiaj wypijesz?!

– Jacek, postawiłem na ciebie, więc musisz wygrać. Rozumiesz?! Musisz!!!

– Hej, stary. Liczę na ciebie! Dasz radę wypić dziesięć?!

– Ja-cek, Ja-cek, Ja-cek!!!

Ten niepozorny, żarłoczny i pijacko nastrojony człowiek cieszył się w mieście swoistą popularnością. Nie istniał mechanizm, którego by nie potrafił rozgryźć i w zależności od potrzeby naprawić. Wszyscy przychodzili do zakładu, w którym pracował, i dyskutowali o emocjach związanych z ostatnim albo przedostatnim festynem, a on zawsze z radością z każdym rozmawiał, nie przerywając wszelako swej pracy, naprawiając telewizor albo czajnik elektryczny… i pięknie się przy tym uśmiechając. I wszyscy doskonale wiedzieli, że w tej grze dorosłych nie chodzi o jakąś tam symboliczną wygraną, ale o coś więcej – o prestiż i szacunek mieszkańców, co w tym konkretnym przypadku przekładało się także na ruch w interesie.

Uczestników było znacznie, znacznie więcej i nie będę ich wymieniał. Warto natomiast odnotować następujący fakt: piwem raczyli się prawie wszyscy, a dzieci spożywały w tym czasie podpiwek. I wszyscy też, niezależnie od tego, czy brali udział w zawodach, czy też nie, po uraczeniu się jasnym pełnym albo ciemnym mocnym wędrowali, albo wbiegali na górkę, by tam, na cudownie nasłonecznionej polance, uroczyście i przy dźwiękach orkiestry dętej oddać mocz. Rytuał powtarzano codziennie, tyle że już poza świętem, poza festynem i dniem wolnym od pracy, poza godzinami – że tak powiem – szczytu. W następstwie sucha, wyprażona słońcem ziemia stawała się żyźniejsza i jako taka – bogato mineralizowana – sprzyjała właśnie takim roślinkom endemicznym, jak nasza jagódka.

Tutaj nikt nikogo nie pilnował, każdy każdemu ufał, uczestnicy sami sobie liczyli wypite browarki, no może z pewnym małym zastrzeżeniem. Kiedy konkursowicze znajdowali się na podium, wszystko przebiegało w blasku słońca i reflektorów, no po prostu przy publiczności. A gdy wbiegali na górkę z piwem w dłoni, to także powinien im towarzyszyć przynajmniej jeden świadek – jednak nie krewny ani znajomy, lecz ktoś obiektywny i niezaangażowany. Zwycięzcą zostawał szczęściarz, który wypił najwięcej i zrobił siku dopiero na polance, lecz nie wcześniej. Jeśli szedł i nie doszedł, to miał pecha; jeśli szedł i po drodze się posikał, zostawał dyskwalifikowany. Przy czym istniały dwie możliwości dojścia na górkę: powoli, to jest za uroczystą procesją (można powiedzieć w ramach niej), albo w biegu, na szybko i przed wszystkimi. I tutaj dochodzimy do różnych strategii obranych przez poszczególnych zawodników, jak również do kwestii zasadniczej – kwestii hazardu.

No bo widzicie… W Niemczy doroczny festyn to święto hazardzistów. Większość ludzi przychodziła tylko po to, by się pośmiać, pokibicować i potańczyć, ale znajdowała się też w miasteczku mniejszość, która stawiała żywą gotówkę na zwycięzcę. Gracze obserwowali zawodników, omawiali ich zalety i wady, dyskutowali o piwnych preferencjach i zastanawiali się, czy dany trunek jest słabszy, czy może mocniejszy, lżejszy czy też cięższy, bardziej czy mniej moczopędny.

Jednocześnie rodziły się inne pytania. Czy uczestnik pije szybko, a potem zwalnia? Czy też odwrotnie: powoli się rozkręca? A może systematycznie dudli w stałym tempie? Czy przedkłada alkohol ponad jedzenie? Czy beka potężnie? Sądzono, że przeciągle bekającego zawodnika trudniej na dłuższą metę pokonać. Robiono zakłady, wymieniano informacje, obliczano szanse i grano zażarcie, lecz uczciwie.

Na gwizdek, który starszej, siwej pani Ani z Koła Gospodyń Wiejskich wręczył prezydent tego wyjątkowego, położonego nad Ślężą grajdołka, rozpoczął się istny młyn. Kelnerzy nie nadążali z donoszeniem złocistego trunku. Po scenie biegała może setka osób: wspomniani już kelnerzy, komentujący sprawy lokalne blogerzy, zapracowani sędziowie, operatorzy kamer i aparatów fotograficznych i inni. A chór gapiów głośno ryczał, mając na myśli mocz oczywiście:

– Trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj, trzymaj, trzymaj, nie popuszczaj!

Oj, było na co popatrzeć! Zawodnicy pili jak szaleni; rzadko się zdarzało, by któryś skakał do wychodka i tym samym zostawał zdyskwalifikowany. Częściej przytrafiały się pawie, ale te wbrew pozorom na dłuższą metę nie przeszkadzały w piciu na umór. Jedna puszysta pani (siedząca w pierwszym rzędzie) wrzeszczała na swojego męża, że jeśli ten przegra i popuści, to więcej w domu może się nie pokazywać.

Gruby Andrzej pił powoli, Adaś z Krakowa zdawał się wielce spieszyć, młody Wronka, którego głośno dopingowano, był szybszy od Andrzeja, ale wolniejszy od Adasia. Cupałek szacował i rachował, rachował i szacował i wyszło mu, że dziesięć wydudlonych zapewni mu mistrzostwo, tankował umiarkowanie szybko, natomiast dyrektor Szczurek raz zwalniał, raz przyspieszał. Pośród uczestników rzucał się w oczy także pewien inwalida, który wymyślił sobie, że alternatywną drogą – asfaltówką biegnącą wzdłuż Arboretum – z Bożą oraz żony pomocą w porę dojedzie na górkę i tam się pięknie odleje.

Jeszcze w trakcie zawodów, które od gwizdka do gwizdka, od sygnału do sygnału miały trwać równo dziesięć minut, zaczął formować się pochód, na którego czele stanął jak co roku wielebny Świstak, pełniący obowiązki mistrza tej dziwacznej ceremonii. Za nim ustawiły się mażoretki, następnie orkiestra strażacka „Los Bomberos”, a korowód zamykali miejscowi oficjele, przedstawiciele grona pedagogicznego oraz zwykli mieszkańcy przyodziani w różnobarwne stroje ludowe.

Kiedy wybrzmiał końcowy gwizdek, my z Adasiem capnęliśmy po dwa browce i popędziliśmy szlakiem zielonym lecącym w górę przez Stasin. Miałem tylko jedno zadanie: pilnować, by Krakus nie szedł nigdzie za potrzebą. Mógł się do woli poić, ale nie wolno mu było oddawać moczu po drodze, dopiero na polance. Zauważyłem, że kiedy zdjął koszulkę, to rzeczywiście wyglądał trochę jak ten beskidzki małopolski misiek. Przez chwilę bawiłem go rozmową:

– Adaśko, ty mnie lubisz? Czy mnie nie lubisz? – zagaiłem jak w tym kabarecie „Koń Polski” w skeczu o Marianie.

– No!

– A wygrasz dzisiaj, wygrasz?

– No!

– A lubisz piwo, lubisz?

– No!

– Zawsze mówisz „no”?

– No!

Cieszyłem się, że to właśnie mnie przypadł zaszczyt towarzyszenia tej miłej i skromnej osobie i z tej radości wygrzmociłem, sam nie wiem kiedy, dwa małe piwka.

Ten pozbawiony swojej Ewy samiec nie krył radości, gdy w końcu dotarliśmy do upragnionego celu. W samą porę stanął twarzą do zachodzącego z wolna słoneczka i w kierunku pobliskiej Niemczy, której panoramę miał teraz przed oczami, naprężył wszyściutkie żyły, wyjął, za przeproszeniem, siusiaka i dosłownie wytrysnął – wylało się to dobro z niego. „Ach, co za kosmiczna ulga!”, zdawał się krzyczeć, a błogi uśmiech na jego facjacie oznaczał niebywałe wprost szczęście. Siuśki pieniły się na skąpej, pożółkłej trawie, a wysuszona ziemia dosłownie aż syczała, zapewne również z tego szczęścia.

Zaczynało robić się ciekawie: borówczyska rozsiane tu i ówdzie domagały się swego: „chcemy pić, chcemy pić”, a głębiej w pobliskim lesie dało się już zaobserwować niezwykłe poruszenie w świecie przyrody. To pterorosomaki niemczańskie przybywały na żer. Żyły te zwierzątka w całkowitej symbiozie z jagodami: użyźniały glebę, na której rosły krzewinki, a wdzięczne krzewinki pozwalały tym niespotykanym nigdzie indziej ssakom podskubywać listki. Rosomaczki wyczuwały ów moment przybycia piwoszów i nadejścia lepszych, urodzajnych czasów. Póki co trzymały się jeszcze na uboczu, zapewne czekając na zapadnięcie zmroku.

Tymczasem przez Niemczę i Stasin kroczyła procesja. Orkiestra przygrywała marsza. Ludzie wyglądali na szczęśliwych. Mniej szczęśliwi wydawali się piwosze, których pęcherze znajdowały się pod rosnącą wciąż presją. Wiecie, jaka to presja, gdy chce się lać potężnie?! Jeden nie wytrzymał i posikał się w gacie, a kochanka go za to skarciła, drugi rzygnął, tylko czterej opisani charyzmatyczni zawodnicy (Wronka, gruby Andrzej, Jacek Cupałek i dyrektor Szczurek) jakoś się trzymali. Osiemnastoletni kawaler kroczył sam, pozostałym asystowały żony. Korowód, który po półgodzinie osiągnął wytyczony cel, wyglądał bajecznie. Żałujcie, że was tam ze mną nie było.

O siedemnastej na znak wielebnego bezzębnego Świstaka zaczęło się wielkie walne szczanie. Skrzyżowanie nad Niemczą zaroiło się od nieprzebranych tłumów. Teraz czas zdawał się pędzić jak szalony. Kto żyw wychodził na otwartą przestrzeń, przywodzącą na myśl bieszczadzką połoninę, rozpinał rozporek i siurał. Męski chór ochów i achów, tego radosnego pomrukiwania, gdy mruczysz i wiesz, że żyjesz, zgrywał się z orkiestrą straży pożarnej, która na przemian rżnęła: a to marsze, a to znowu polki.

Tak jak przewidywano, zwyciężył Jacek Cupałek, wypijając dziesięć kufli piwa. Na drugim miejscu uplasował się mój nowy koleżka Adaśko, który wytrąbił aż dziewięć, trzecie miejsce zajął Wronka z wynikiem osiem i pół browca – niezłym, jeśli wziąć pod uwagę młody wiek i brak doświadczenia. Pozostali cieszyli się z suchej bielizny i możliwości uczestnictwa w tym wielkim, rodzinnym święcie.

Należało jeszcze odebrać od prezydenta puchary i dyplomy uczestnictwa, a następnie wyciszyć się, uspokoić, rozsiąść wygodnie na rozległym stoku – na jego suchej części i zaczekać na przybycie pterorosomaków, które już za moment miały pojawić się na borówkowym habitacie i dać się popodglądać. Noktowizory były na podorędziu. Gawiedź zacierała ręce. Słońce zachodziło. Ukazywały się gwiazdy. Wiaterek szeleścił w koronach drzew. Krzewinki lekko się bujały, a ściółka parowała. No i przyszły. I zaczęły się paść. Całe ich stado. Sama słodycz i miód Czytaj resztę wpisu »

„Dzień, w którym kurier wykonuje potrójnego toe-loopa, Hello Kitty zastępuje łasiczkę, a łysol z Sopotu wpada w brokat” by Aleksandra Knap

In Opowiadania on 15 grudnia, 2023 at 6:00 am

dwkpaskudDrodzy Bizarrofikcjoniści!

Przed wami kolejny krótki tekst z serii „Dzień, w którym…” Aleksandry Knap. Tym razem będzie obrazowo. Sztuka wzywa, wielka i niewielka, bez względu na gusta i guściki. Hołdując prawdzie wybrzmiewającej w powiedzeniu o degustibusach (czymkolwiek one są), nie oceniamy. Co zaś robimy, to zapraszamy do lektury zarówno najnowszego, jak i poprzednich „Dni, w których…”.



Dzień, w którym kurier wykonuje potrójnego toe-loopa, Hello Kitty zastępuje łasiczkę, a łysol z Sopotu wpada w brokat

Budzi mnie pisk hamulców. Opony ślizgają się po oblodzonej nawierzchni, a kierowca rozpaczliwie próbuje zapanować nad rozbisurmanioną furgonetką. Udaje mu się to dopiero, gdy zderzak całuje schody. Przez szczelinę w rozdartym papierze dostrzegam śnieżną czapę na dachu, zwisające sople oraz napis na budynku „Galeria sztuki”.

Tylne drzwi wydają ciche skrzypnięcie. Skostniałe dłonie chwytają moją ramę i wyciągają na mróz. Szczęśliwie spacer nie trwa długo. Kilka zwinnych kroków kuriera, nieplanowany szpagat, salto w bok z czwartego stopnia, kolejny spontaniczny szpagat, pajacyk, siad płotkarski, nurkowanie w zaspie, potrójny toe-loop pod barierką: oto jestem cały i zdrowy w ciepłym, aczkolwiek zalatującym nudziarstwem holu.

Przejmuje mnie elegancki typ w białych rękawiczkach, który z nadmierną ostrożnością zdejmuje ze mnie zabezpieczenie, a następnie z godnym pozazdroszczenia pietyzmem nadziewa zadek na hak.

Rozglądam się w poszukiwaniu wartego uwagi towarzystwa. Na prawo wyłącznie brązowe ramy i stonowana kolorystyka: „Kobiety zbierające kłosy”, „Bociany”, jacyś „Kamieniarze”. Tak myślałem – czołowi wyznawcy realizmu, którym gardzę.

Spoglądam w lewo na „Kosz z jabłkami”. Czy może być coś gorszego od martwej natury? Rzucam okiem na przeciwległą ścianę, by przekonać się, że może: gładkie jak pupa niemowlaka malarstwo klasyczne oraz nieśmiertelna „Śmierć Sokratesa”.

– Trzeba ożywić to wnętrze. – Uśmiecham się cierpko, przeszukując leżące pod oknem akcesoria malarskie: farby, pędzle, sreberka, brokat, wziernik i naklejki Hello Kitty. Te ostatnie wyrzucam do kosza – nawet kicz ma granice.

Chwytam puszkę i biorę zamach. Czerwona substancja rozbryzguje się na jednym z największych filozofów starożytności. Sokrates upuszcza puchar i przeciera oczy. Domniemywam, że z niedowierzania, że pokonała go wielka plama taszyzmu, a nie trucizna.

Rozlega się pacnięcie. Obraz spada na posadzkę, zanurzając się w brokacie, mnie zaś wpada do głowy szalony koncept. Podnoszę stojące w kącie krzesło, odwracam je do góry nogami i wieszam na wolnym miejscu na ścianie. Przyglądam się swojemu dziełu, obchodzę z każdej strony, po czym stwierdzam, że od efektu końcowego ważniejszy jest zamysł autora.

Dźwigam skoczka gustującego w brokacie. W tle dostrzegam czerwone niebo, wodę przy molo, chyba w Sopocie, a na pierwszym planie trzymającego się za głowę łysola z uśmiechem od ucha do ucha.

Słyszę szuranie. Odwracam się w samą porę. Dama z łasiczką grzebie w koszu na śmieci. Wypuszcza z rąk pupila, by nakleić przy piersi białego kota w różowej sukience. Korale zastępuje kokarda w kolorze pudru. Takiego pop-artu miłośnicy malarstwa się nie spodziewają.

Czuję na sobie oburzone, rozradowane oraz zupełnie obojętne spojrzenia kolegów i koleżanek po farbie.

– A może posuniemy się o krok dalej? A najlepiej o kilkanaście. Wyjdźmy na ulicę.

O dziwo mój spontanicznie planowany od tygodnia pomysł zyskuje aprobatę. Obrazy kotłują się przy drzwiach. Ołówkowa dziewczyna z portretu ślizga się na schodach, chwieje się, wymachuje rękami, ale nie udaje jej się utrzymać równowagi. Uderza rogiem w barierkę, rama pęka. Sopel wbija się w płótno, rozdziera je niczym nóż ucho Vincenta. Brzeg sukienki zwisa nad chodnikiem, przemoczony.

– Nie martw się, będziesz reprezentować sztukę ubogą. – Pocieszam upadłą, widząc oczy pełne czarnych łez.

Słoneczniki van Gogha wpadają w zaspę. Żółty śnieg wsiąka we włókna bawełny. Kształty rozmazują się, tkanina wygina pod wpływem mrozu, tworząc na powierzchni wybrzuszenia. Efekt fali i brokat rzucony niby przypadkiem przez uśmiechniętego łysola z Sopotu sprawiają, że kwiaty migoczą, choć nie świeci słońce; kołyszą się, choć nie wieje wiatr. Mam przed sobą optical art z prawdziwego zdarzenia.

Kobiety zamiast kłosów zbierają spraye porzucone na jezdni i podchodzą do muru otaczającego budynek. Rozpylają tak jaskrawe kolory, że dopiero czwarta warstwa werniksu pozwala mi na bezpieczne odczytanie zuchwałego wyznania: „Street art rules”. Woń aerozolu drażni nie tylko zmysł węchu, atakuje także słuch, dotyk, wzrok i poczucie estetyki. Staję się wrażliwy na piękno. Odkrywam w sobie duszę romantyka. Nie znam gościa, ale duszę ma całkiem niezłą.

Spoglądam w górę na napis „Galeria sztuki”. Litera R pobudza moje zmysły.

– Jak ci na imię, ślicznotko? – zagaduję, pragnąc nawiązać znajomość.

– R – odburkuje bez cienia zainteresowania.

– R jak romantyczka? – pytam zalotnie, odkasłując resztki zalegającego we włóknach sprayu.

– Nie. – Ton głosu zdradza rozdrażnienie. – R jak realizm – rzuca z przekąsem, plując ukrytą w ślinie wyższością. Jakby wiedziała o mojej pogardzie dla tego kierunku i nią gardziła.

– Miło mi poznać, jestem Sur. ­– Odpluwam z jeszcze wyższą wyższością. – Realizm i Sur to idealne połączenie.

Daję znak wyzwolonym towarzyszom. R kiwa na stojące w równym rzędzie litery. Nacieramy uzbrojeni w złote iskrzące drobinki, przeżerający spojówki spray oraz naklejki Hello Kitty. Walka trwa długo, nie należy też do romantycznie-przyjemnych. Nie ma też zwycięzców. A nie, jest jeden: łysol z Sopotu z uśmiechem na pół twarzy i brokatowym czołem.