Większość z nas (o ile nie wszyscy) miała okazję poznać uroki wynajmowania lokum. Mniejszego, większego, czasem – jak w przypadku jednego ze znajomych Paskuda – mikroskopijnego wręcz schowka na miotły. Wiecie więc, czym to pachnie…
Czynsz, mała przestrzeń życiowa, pustka w lodówce, pustka w głowie, sąsiedzi odprawiający satanistyczne rytuały, jęki z szafy, ogólny ból głowy i dupy. To tylko czubek góry lodowej, z którą zderza się głowa i portfel tak pokaranej przez los istoty.
Przeważnie takie historie kończą się szczęśliwie przeniesieniem się w lepsze miejsca. Bohater prezentowanego dziś szorta Karola Zdechlika również przeniósł się w inne miejsce. Jakie? Cóż, odsyłamy do tekstu poniżej.
h
Tajemnica różowej łazienki
h
– To tu? Wie pan co, spodziewałem się czegoś innego.
– Nie wygląda najlepiej, zgadzam się z panem, ale to spokojna okolica.
W tej samej chwili gdzieś zza bloku rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i okrzyk „Zapierdolę cię skurwysynu!”, a sekundę potem odgłosy wskazujące na to, że napastnik rzucił się w pogoń za ofiarą.
Nie zrażony tym przykrym incydentem pan Zygmunt podjął przerwany wątek.
–Poza tym nieopodal są przystanki, z których już w godzinkę-półtorej dojedzie pan do każdego miejsca w mieście – powiedział, szukając przy tym kluczy. – Pomoże mi pan? – Kruchy staruszek mocniej naparł na ciężkie, metalowe drzwi do klatki schodowej.
Zbyszek wspomógł siwego emeryta swoim chudym ramieniem pracownika call center, wciskającego ludziom takim jak pan Zygmunt rzekomo nierdzewne garnki. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.
Pracujący na umowę zlecenie trzydziestolatek nigdy z własnej woli nie przeprowadziłby się na wielkie blokowisko stojące na obrzeżach dawnej dzielnicy przemysłowej. Nie miał jednak wyboru. Właściciele trzech poprzednich mieszkań, które wynajmował, ostatecznie woleli przerobić je na biura dla kolejnych banków. To nie był dobry czas na szukanie mieszkania w kamienicach w centrum.
Wnętrze klatki schodowej wyglądało na bardziej posępne i klaustrofobiczne, niż Zbyszek mógł przypuszczać. Surowy żelbet schodów i ścian, farba odchodząca płatami obok poobijanych skrzynek na listy, odrapany metal kolejnych drzwi i krzywej barierki, wreszcie ogłuszająco głośno sunąca gdzieś wśród wyższych pięter winda potęgowały tylko to wrażenie. W bloku panował wilgotny, zatęchły zaduch. Do tego nawet w środku słonecznego dnia trzewia wieżowca skryte były w półmroku.
– Mam nadzieję, że nie boi się pan windy?
Zbyszek nigdy dotąd nie bał się windy, ale właśnie teraz zaczął. Kabina nie zatrzymała się równo z drzwiami do niej. Upstrzona zaschniętymi plamami podłoga znajdowała się dobre dziesięć centymetrów niżej.
– A mówiłem już panu, że w mieszkaniu, które jedziemy obejrzeć, miał miejsce nieszczęśliwy wypadek?
Słysząc te słowa, Zbyszek chciał wysiąść z windy i uciec jak najdalej, ale było już za późno. Potężne drzwi zatrzasnęły się z hukiem, wysłużona maszyneria ukryta w szybie obwieściła kakofonią swoje przebudzenie się do życia.
h
Spodziewał się, że stara kawalerka okaże się klitką pamiętającą czasy Gierka, remontowaną ostatnim razem w czasach Jaruzelskiego. Nie mylił się. Meblościanka nie przeszkadzała mu, zajął kilka półek i szafę na swoje nieliczne rzeczy, aneks kuchenny w postaci elektrycznej kuchenki na dwa palniki, wciśniętej obok metalowego jednokomorowego zlewu we wnęce między pokojem, łazienką a podłużnym korytarzem doskonale wyczerpywał jego potrzeby. Czajnik elektryczny i mikrofalówkę postawił i tak koło łóżka w jedynym w mieszkaniu pokoju. Długim i wąskim, mającym z jednej strony okno, z drugiej drzwi prowadzące do równie wąskiego, ale o wiele krótszego przedpokoju. Wyparł pierwsze skojarzenie – z końcowym odcinkiem jelita grubego.
Nie spodziewał się jednak tego, co zastanie w łazience.
Piecyk należało za każdym razem zapalać ręcznie. Ściany były różowe, w górnej połowie pomalowane, w dolnej – wyłożone ciemnoróżowymi kafelkami. Podłoga była gołą, żelbetową wielką płytą. Oczojebna kolorystyka i oszczędny wystrój nie były najgorsze. Prym pierwszeństwa wiodła stojąca na czterech chybotliwych, żeliwnych nóżkach wanna. Nad nią rozpięto trzy niebieskie plastikowe sznury na pranie.
Ze względu na śmiesznie niewielką cenę, jaką za wynajem zażądał starszy pan, Zbyszek zdecydował się zamieszkać w tym dziwnym wieżowcu, jednym spośród wielu identycznych mrówkowców, skupionych w górzystej enklawie na północy miasta, oddalonych od zwartej struktury jednolitej zabudowy o pół godziny jazdy autobusem.
Pan Zygmunt okazał się miłym człowiekiem. Co prawda nie omieszkał pochwalić się, jak w 1981 roku bronił demokracji przed żydowskimi wichrzycielami na pasku amerykańskich imperialistów, ale Zbyszek, po chwili konsternacji, kurtuazyjnie przyznał nobliwemu weteranowi rację.
Były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa wcześniej wynajmował to mieszkanie jakiemuś studentowi, który niedługo po rozpoczęciu roku akademickiego wszedł po pijaku do wanny i się w niej utopił. Zbyszek nie spodziewał się, że nieszczęśliwy wypadek, o którym emeryt napomknął wcześniej, okaże się aż tak nieszczęśliwy.
h
Pierwszego dnia po przeprowadzce zabłądził wracając z osiedlowego monopolowego. Czuł na sobie dziesiątki nieprzyjaznych spojrzeń. Milkły rozmowy łysych autochtonów, gdy przechodził szybkim krokiem obok pozajmowanych przez nich ławek. Gdy w końcu znalazł właściwy wieżowiec, dla odreagowania już w windzie raczył się solidnym łykiem mocnego, ciemnego piwa.
h
– Twoje zdrowie! – Lekko zataczając się, wzniósł kolejną butelką toast ku czci poprzedniego lokatora. Dokończył trunek jednym haustem, cisnął butelkę do umywalki, zrzucił sprane bokserki i ostrożnie wszedł do wanny.
Rozparł się wygodnie. Ciepła woda podziałała rozluźniająco, działający piecyk szumiał jednostajnie. Westchnął. Zrobiło mu się bardzo przyjemnie. Przymknął oczy. Miał jeszcze cały jeden dzień weekendu przed sobą. Pokrzepiła go ta myśl.
h
Ostatnią rzecz jaką zobaczył, gdy nagle obudzony otworzył oczy i dławiąc się wrzasnął z przerażenia, był furczący nad jego głową sznur na pranie, owijający się wokół niego niczym stado węży i przytrzymujący go pod wodą.
h