polskie centrum bizarro

„Sezon Grzewczy” by Karol Zdechlik

In Opowiadania on 7 listopada, 2015 at 6:00 am

niedobreliterkitxtJesień, proszę państwa, rządzi się swoimi prawami. Znaczy się: wali chłodem. Czasem nawet mrozem. I – o ile nie jest się pingwinem z Madagas-kataru, tudzież innym zimnolubnym stworem – te temperatury dają się we znaki. Nie dziwota więc, że niektórzy z naszych Autorów (a i zapewne czytelników) ciężko przeżywają nadejście sezonu grzewczego.

Jak na ten przykład Karol Zdechlik, który raczy nas iście apokaliptyczną wizją tegoż w tekście o wieloznacznym i wielowarstwowym niczym cebula tytule Sezon Grzewczy. Zaraz, zaraz… apokalipsa według Pana Grzejnika? Not quite, ale blisko i ciepło!

Bon włajaż, apetit czy choćby mot!

Sezon Grzewczy

 

W tym roku bardzo chciałem odpowiednio się przygotować na nadejście Sezonu Grzewczego, ale dałem się zaskoczyć. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, drogi ucieczki jeszcze stały otworem. Jednak zanim podjąłem ostateczną decyzję, że tym razem mimo wszystkich możliwych i niemożliwych przeciwności losu spróbuję uciec przed nadciągającym nieubłaganie Sezonem Grzewczym, upłynęło na tyle dużo czasu, że powodzenie całej operacji ucieczki przed katastrofalnymi skutkami przybycia Sezonu Grzewczego stanęło pod znakiem zapytania.

Pamiętam jak dziś, jak pod szarym, nieruchomym niebem, nieopodal miejskiego zalewu, na upstrzonej rażąco białymi skrawkami papieru zgniłozielonej trawie leżały zwłoki. Nie rozpoznałem płci, gdyż moje spojrzenie tylko prześlizgnęło się po nich. Całą moją uwagę przykuły szeroko rozwarte oczy tkwiące w pomiętej, gnijącej masce twarzy, wpatrujące się we mnie z nieukrywanym wyrzutem. Nie zapamiętałem nawet koloru oczu, tylko ten wyrzut. Niedługo potem nadszedł Sezon Grzewczy.

Innym razem znalazłem zwłoki leżące w kabinie windy, która w niepojęty dla mnie sposób znalazła się za drzwiami skrywającymi zazwyczaj moją ubikację. Miałem wtedy ciężki czas, gdy nie ruszałem się z domu, bo nie. Oprócz szeroko rozwartych oczu wpatrujących się we mnie z nieukrywanym wyrzutem moją uwagę przykuły zapalone lampki poszczególnych pięter oraz roje much, unoszące się nad rozkładającą się materią ściśniętą na małej przestrzeni. Nie zapamiętałem nawet koloru oczu, tylko ten wyrzut. Niedługo potem nadciągnął nieubłaganie Sezon Grzewczy.

Zazwyczaj udawało mi się przeżyć nieubłagane nadciągnięcie Sezonu Grzewczego, nie raz i nie dwa było bardzo ciężko, aż do momentu kulminacyjnego sprzed kilku lat, kiedy to odejście Sezonu Grzewczego zastało mnie pogrążonego w ciężkiej chorobie płuc, oblepionego nawarstwiającym się kurzem, podrygującym w rytm drgawek przetaczających się po moim zasuszonym ciele.

Od tamtych dni nigdy już nie powróciłem do dawnego zdrowia. Całe szczęście, przez następne lata Sezon Grzewczy objawiał się w znacznie złagodzonej formie, owszem, denerwującej i uprzykrzającej życie, jednak nie stanowiącej bezpośredniego zagrożenia dla mojej egzystencji.

Pewnego dnia, całkiem niedawno, postanowiłem się przespacerować. Wśród jednolitych ścian wieżowców, opalizujących w niebieskawym świetle księżyca wiszącego sztywno na smoliście czarnym nieboskłonie, każde jeszcze zieleniące się drzewo, nie ważne jak bardzo schorzałe i rachityczne, przywracało choć odrobinę nadziei, że Sezon Grzewczy i w tym roku pozostawi mnie nienaruszonego.

Niestety, kilka kroków dalej, pośród kilku drzewek rosnących nieopodal małego centrum handlowego, natknąłem się na martwego człowieka. Leżał na środku ciemnej alejki, na wózku inwalidzkim przewróconym na plecy, nadal oparty o oparcie wózka wygniatającego nieskoszoną trawę. Głowa leżącego była wykrzywiona w moją stronę. Szeroko rozwarte, martwe oczy zmatowiały już, i tylko dlatego nie widziałem świdrującego mnie spojrzenia – utonęło w zagęszczającym się z minuty na minutę mroku. Ale widziałem, że patrzył na mnie z wyrzutem. Zawsze patrzą na mnie z wyrzutem. Zawsze jest to zwiastun nadciągającego nieubłaganie Sezonu Grzewczego.

Moje nadzieje zgasły nagle, jak zdmuchnięty płomień świecy. Wiedziałem już, że nieubłaganie nadchodzący Sezon Grzewczy będzie bardzo ciężki. Czym prędzej wróciłem do siebie i poczyniłem niezbędne przygotowania do długiej drogi, mając świadomość, że jest za późno.

Wyruszyłem skoro świt – ale równie dobrze mogło być późne popołudnie. Słońce świeciło nisko osadzone nad horyzontem, przygniatane pofałdowaną masą chmur, stalowoszarych chmur rozpościerających się po całym niebie – raziło jednostajnym, pomarańczowym światłem, zawieszone nisko nad horyzontem, ledwo przeciskające się przez pofałdowaną masę stalowoszarych chmur, na podobieństwo szeroko rozwartego oka. Wyglądało raczej jak obraz niż jak prawdziwe, zawieszone nisko nad horyzontem, całujące ciemne bryły bloków i fabryk, słońce.

Stefan milczał przez całą drogę. Nie odzywał się od kilku lat. Czasem myślałem, że niechcący zabiłem go przez poddanie wyczerpującej immunoterapii, jednak wiedziałem, że gdzieś tam jest, że nigdy mnie nie opuści. Stefan to moja alergia. Ciężkie życie miałem ze Stefanem, jeszcze kilka lat temu groził mi, że jak nie wyjdę z nożem na ulice i nie będę atakował przypadkowych przechodniów, to upstrzy moje ciało ropiejącą wysypką. Paradoksalnie to Sezon Grzewczy zbliżył nas do siebie, gdyż Stefan był w stanie mocno nagiąć mój metabolizm, jak i wytworzyć mi nowe, elektryzujące możliwości, bym wytworzył wokół siebie ładny, nawilżający kokon. Zazwyczaj podejmowane starania nie przynosiły spodziewanych rezultatów, ale zdecydowanie miały dobry wpływ na ogólny stan organizmu poddanego efektom Sezonu Grzewczego.

Z ubitego piachu pomiędzy długimi cieniami, pasmami szarości rozpostartymi między plamami pomarańczowego światła słońca wiszącego nisko nad horyzontem, wyglądającego jak wielki, nieruchomy obraz, i tak samo jak treść obrazu niedostępnego, wystawały z ziemi kończyny ludzkie, dłonie, palce, całe ramiona lub ich części, kołysały się lekko, gdy je wymijałem, idąc dalej, wciąż dalej i dalej, byle dalej od nieubłaganie nadciągającego Sezonu Grzewczego.

Trafiały się też ludzkie głowy, pozbawione cech szczególnych, jednostajne i ujednolicone, każda z tym samym bądź z grubsza tym samym licem, bez zmarszczek, bez cech świadczących o przynależności do płci, rasy, klasy, uniwersalne ludzkie kończyny, ludzkie głowy szeroko rozwartymi oczami świdrujące mnie i milczącego od lat Stefana, ludzkie głowy pośród nieregularnych plam pomarańczowego światła, rzucające cienie i skąpane w cieniach, milczące z uchylonymi ustami pośrodku drogi i po bokach, pod szarymi murami, spiętrzonymi szarościami tylko z grubsza i od niechcenia lizanymi przez wschodzące bądź zachodzące właśnie słońce.

Droga wiodła we wszystkich kierunkach, plątała się i rozwidlała na wiele pomniejszych dróg, prowadzących tylko w kolejne zaułki, betonowe prostopadłościany, jednolicie szare, bez okien i bez znaków szczególnych, masa szarości stojąca ciasno przy sobie w nieuporządkowanych szeregach, w losowych konfiguracjach, rozlana w przestrzeni, oddzielona równie niebotycznymi betonowymi płotami, rzucającymi szare jak zaschnięty cement cienie.

Szedłem niestudzenie w stronę słońca, wiszącego nisko nad horyzontem, na wschodzie lub zachodzie, czułem na plecach oddech nadciągającego Sezonu Grzewczego, czułem jak ruchy wystających z ziemi rąk i głów zatrzymują się powoli, zamierają stopniowo, aż rozcapierzone pięciopalczaste dłonie, ludzkie ale zarazem nieludzkie jak sen stają, oczekując na nieubłaganie nadciągający Sezon Grzewczy.

Słońce zaczęło powoli zachodzić, co wyglądało jak puszczony do tyłu, przyśpieszony zapis filmowy wschodu słońca. Przyśpieszyłem kroku, potknąłem się o jedną z głów, ale nie upadłem, nie ma drogi, jedynie ubity piach i wystające z niego ręce, ramiona, dłonie, palce i głowy, wszystkie obrócone na mnie, wszystkie wpatrzone we mnie, wszystkie co do jednej. Pobiegłem, odrzuciłem plecak, nie obróciłem się za siebie.

Miasto nie ma początku i końca. Biegłem. Jak zapowiedź sztormowej fali, od najdalszych zabudowań majaczących na horyzoncie podniósł się jednostajny szum. Narastał w miarę rozprzestrzeniania się na kolejne obiekty, zbite w nieregularne skupiska pod czerniejącym niebem. Oto nadciągnął Sezon Grzewczy, a ja nie zwolniłem biegu, chociaż rzęziło mi w płucach.

Zatrzymałem się pośrodku pustej przestrzeni, przygniecionej ciężką, lekko fosforyzującą mgłą. Zauważyłem, że podłoże jest już asfaltowe. Nie zwróciłem uwagi, kiedy nastąpiła ta zmiana.

Wiedziałem, że nie ucieknę. Położyłem się, szeroko rozpostarłem nogi i ramiona.

Próbowałem upoić się wszechogarniającym rzężeniem rur skrytych w trzewiach infrastruktury składającej się na miasto, rur wypełnianych gorącą wodą. Sezon Grzewczy nadciągnął.

Dodaj komentarz