Stało się. Podpora naszego pandemonicznego portalu (możecie za jego pomocą przemieścić się, gdzie dusza zapragnie – pod warunkiem jednakowoż, że takową posiadacie), czyli Zeter Zelke we własnej osobie, sprokurowała nowiutkie, świeżutkie, aczkolwiek niekoniecznie pięknie pachnące opowiadanie.
– Niepachnące? A czemuż to? – spyta ten i ów.
– A przeczytać nie łaska -odpowie Paskud.
I będzie miał rację… Zapraszamy więc do lektury. Q chwale!
Misja Stefana albo: O człowieku, który ratował bąki
Ludzie uwielbiają dzielić swych bliźnich. Cecha to nie tylko przywódców, lecz większości plebejuszy. Ludzie więc dzielą się na takich i owakich, jak i na tych z misją oraz takich bez niej. Oto jest historia jednego człeka, co należał do tych, którzy misję mieli.
Cztery szare, czteropiętrowe bloki mieszkalne otaczały osiedlowy plac zabaw już dobre pięćdziesiąt lat. Wszystko pomiędzy się zmieniło: huśtawki odnowiono, ławki odmalowano, zieleń przesadzono dwa razy, piasek w piaskownicy wymieniono z trzydzieści, nawet popękane, wypaczone płytki chodnikowe ustąpiły gustownej kostce. Okolica zrobiła się czystsza, ładniejsza, barwniejsza… i zamknięta w kręgu posępnych bloczysk, jakich nikt nie raczył zmodernizować, czy choćby przemalować. Ale to nie jest ważne. Przed kilkoma laty jedno z mieszkań w tych smutnych konstrukcjach zajmował człowiek o dobrym sercu i słabej głowie, a na imię mu było Stefan.
Stefan zwykł wstawać o szóstej nad ranem bez względu na dzień tygodnia. Pracował na poczcie, wydawał przesyłki, przyjmował przesyłki, stemplował znaczki i sprzedawał pocztówki. Praca nie była trudna i zwykłemu śmiertelnikowi znudziłaby się po miesiącu. Ale imć Stefan nie był zwykłym śmiertelnikiem. Miał misję. A jeśli ma się misję, żaden dzień w nudnej pracy nie wydaje się stracony, bowiem każdą wolną chwilę można poświęcić rozmyślaniom o przeznaczeniu. Stefan kochał życie, toteż rozważał opcje, snuł plany, wszystko po to, by móc praktykować to, do czego został powołany – do ocalania ludzkich dusz.
Trzeba nadmienić, że Stefan był doskonałym przykładem na to, jak dokumentnie natura potrafi spieprzyć sprawę. Ludzi o dobrych sercach, silnej motywacji i niewyczerpanej energii było jak na lekarstwo. Można czasem odnieść wrażenie, że świat zamieszkują głównie kanalie, psychopaci i wredne sukinsyny, gotowe ożenić bliźniego z kosą za pięć złotych. Chciałoby się zakrzyknąć: „Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebujemy osób szlachetnego serca!”. Stefan był sceptykiem, więc liczył tylko na siebie i swoją pomysłowość. Miał jednak nie po kolei w głowie i beznadziejnie ukierunkował rozpierającą go miłość do świata.
Stefan wierzył mianowicie, że każde żywe stworzenie na Ziemi ma duszę, która pozwala mu po śmierci przetrwać w innej formie. Domem dla duszy było wnętrze, ale owa nie mogła w nim siedzieć bez końca. Musiała oddzielać się od ciała i ulatywać w eter, gdzie rozpoczynała proces gromadzenia samej siebie, aby wstąpić kompletna w nowe ciało, gdy czas się dopełni. Od ciała odrywała się porcjami.
Widzicie, dla Stefana miało to sens, bo bezgranicznie kochał życie. Każde życie: ludzkie życie, kocie życie, psie życie, gadzie życie. U każdej żywej istoty od czasu do czasu coś uchodziło z organizmu. Na przykład gazy. A ponieważ dusza ponoć była lekka, eteryczna, Stefan po prostu powiązał fakty. Był kontent jak długo ludzie pierdzieli swobodnie, ale gdy tylko zauważył, że ktoś ma zaparcia, albo – co gorsza! – intencjonalnie wstrzymuje, bo niby się wstydzi, serce w nim pękało i rósł bunt.
Problem – jak zwykle – stanowili tylko ludzie z tym ich głupim poczuciem przyzwoitości. Zwierzaki po prostu robiły co swoje. Fragmenty ich pięknych dusz ulatywały w eter z każdym bąkiem, czy każdym stolcem, któremu jakiś tam wybuszek gazu zawsze towarzyszył. Jedynie człowiek potrafił umyślnie wstrzymywać i to doprowadzało Stefana do szewskiej pasji. Ludzkie dusze były zagrożone! Zagrożone przez fałszywe poczucie przyzwoitości, przez zaprzeczenie – czasem śmierdzącej – ale jednak: ludzkiej natury! Przez tego rodzaju farmazony dusze nie mogły oddzielić się od ciała, udać w eter i tam akumulować. A Stefan tak bardzo kochał bliźnich. Więc zdecydował, że jeśli zauważy choćby ślad aktu autodestrukcji, nigdy nie cofnie się przed niczym, by uratować czyjegoś bąka; by wyrwać go z upartych trzewi i oddać niebu, gdzie jego miejsce.
Chociaż jego pierwsze misje zakończyły się spektakularnymi klapami, nigdy nie podcięło mu to skrzydeł i tylko natchnęło. Zaczęło się wiele lat temu, gdy miał raptem dwadzieścia parę lat i przeżywał swoje pierwsze miłosne uniesienia. Stefan był przystojny jak diabli, elokwentny, bystry (na pierwszy rzut oka) i – rzecz jasna – opiekuńczy. Lecz w momencie, gdy tylko wykazywał cień zainteresowania spawami gastrycznymi, partnerki robiły się płochliwe albo wredne. W szczególności taka jedna. Na imię jej było Malwina, a zbrodnia jakiej dokonała, na długi czas zdominowała jego sny.
Po pół roku wzajemnych spotkań i „chodzenia ze sobą”, Stefan czuł, że Malwinie mógłby powierzyć każdy sekret, tak dobrze się rozumieli. Malwina była trochę świrnięta, zbierała komiksy i czytała książki o dziwnych treściach. Była też bardzo wierzącą katoliczką, jaka wciąż odnajdywała samą siebie, jaka szukała swojego miejsca w świecie. Stefan tolerował to, bo kochał bliźnich takimi jacy byli. Pewnej nocy, w zarośniętym, zapomnianym sadzie, gdy popijali wino i spoglądali w rozgwieżdżone niebo, gadając o niczym, Malwina powierzyła mu swój sekret:
– Jestem flatufilką – wypaliła, a w jej oczach wezbrały łzy, jakby obawiała się, że zostanie wyśmiana.
Stefan przyjął te słowa w milczeniu. Przygarnął dziewczynę ramieniem i przytulił. W tym momencie wydawało się, że szczęście nie mogło uśmiechnąć się do niego szerzej. Nie dość, że miał misję, to na domiar tego miłość jego życia doznawała spełnienia tylko wtedy, gdy ktoś uwalniał fragmenty swej duszy na jej piękną twarz. Przez następne dwa tygodnie oboje niemal się nie rozstawali: Malwina szczęśliwa, że znalazła kogoś, kto nie tylko tolerował, lecz wręcz pochwalał jej wstydliwą parafilię; Stefan – bo miał pewność, że przynajmniej dusza jego największej miłości bezpiecznie opuści ciało. Aż pewnej nocy stało się to: Malwina spaliła bąka. Najadła się wcześniej grochu, by mieć potężniejsze gazy. Wypili do niego dość dużo białego wina. Dziewczyna w szampańskim nastroju w pewnym momencie ściągnęła spodnie, zsunęła majtki, wypięła się na płonącą świecę i wypuściła wiatr.
Mało powiedzieć, że Stefan był zdruzgotany. Nigdy, aż do tej pory, nawet do głowy mu nie przyszło, że można dokonać takiego aktu wandalizmu na własnej nieśmiertelności. W pierwszym odruchu zaniemówił. Usiłował gorączkowo rozstrzygnąć, czy ten fragment duszy został bezpowrotnie stracony i jaki będzie jej los, gdy ciało Malwiny wreszcie się podda. Gdzieś tam, w głębi serca, miał nadzieję, że nawet długo wstrzymywane gazy w końcu jakoś tam ujdą. Ale ta porcja została spalona! Spalona, do diabła! I co teraz?! Stefan zawył jak ranne zwierzę i mamrocząc niezrozumiałe dla Malwiny: „Stracona, stracona!” – wypadł z jej mieszkania, jakby ścigało go stado biesów.
Po tym wydarzeniu wziął urlop i siedział w ciemności swojego mieszkania w szarym blokowisku bity miesiąc. Do głowy przychodziły mu różne wariactwa. Rozważał nawet poświęcenie poprzez napierdzenie do słoiczka i wtłoczenie własnego bąka do kiszki Malwiny, lecz koniec końców zaniechał: nie da się oszukać czyjejś duszy, a poświęcenie własnej na rzecz innej to zbrodnia na samym sobie. Zbrodnia to zbrodnia. Zrozpaczony, mógł mieć tylko nadzieję, że nawet fragmentaryczna dusza Malwiny się odrodzi: może będzie jej brakować oka albo ucha, może będzie zdeformowana, ale na pewno spalenie bąka nie mogło przekreślać wieczności!
Zapytacie: a co z Malwiną? Dziewczynie jakby łuski miłości z oczu spadły. Dostrzegła, że jej wybranek był dziwakiem, bowiem ona sama była dziwaczką. W chwilach udręki i słabości znajdowała pocieszenie w Kościele, a gdy ksiądz proboszcz zanotował, że gorliwa wprawdzie dziewczyna ostatnimi czasy praktycznie zamieszkała w świątyni, zaproponował jej spowiedź. A była to spowiedź jej życia. Malwina poczuła się oczyszczona i naprostowana, a flatufilia z perspektywy minionych dni wydała jej się dziecinną głupawką, ot! – takim zaćmieniem młodzieńczym, doświadczeniem jakie uczy, czym jest wstyd. Proboszcz, jako cierpliwy i dobry człowiek (i zdrowy psychicznie, czego o naszym bohaterze powiedzieć nie można), wyprostował krzywiznę jej dróg, lecz sam zatroskał się, albowiem – jakby nie było – wariat wciąż łaził na wolności. Mógł tylko modlić się do Boga, że wariat to był nieszkodliwy.
I jeśli się modlił, to nie wymodlił. Oto bowiem Stefan wpadł na genialny pomysł, z jego punktu widzenia: anielsko dobry, a z perspektywy proboszcza i Malwiny, jak i całego zdroworozsądkowego świata: szatańsko bestialski. Stefan pamiętał ze szkoły i Mad Maxa, że na gazy jelitowe składał się między innymi metan. Toteż – myślał sobie – jakby przemocą metan w kiszki wtłoczyć, czyżby ubytek w duszy nie został uzupełniony? Genialne! Ponieważ potrzeba matką wynalazków, a gorliwość pośpiechu, w krótkim czasie skonstruował pompę metanową z wejściem wdupnym, umożliwiającą wpompowanie gazu do jelit. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że Stefan był nadgorliwy, nadto nie był naukowcem, lecz zwykłym świrem, dla którego: kompresor + ludzki otwór = brak złych skojarzeń. Gdy ustrojstwo, jakie w wyobraźni swej spaczonej nazwał „ratownikiem dusz”, było już gotowe, zarzucił je sobie na plecy i ruszył do parafii, w której wiedział, że znajdzie Malwinę.
Oto tam była: spokojna, pogrążona w modlitwie, bezduszna, a przynajmniej bez duszy fragmentu. Ale Stefan miał na to lekarstwo. Grzecznie odczekał, aż jego największa miłość skończy rozmawiać ze Stwórcą i opuści świątynię. Lecz nie on jeden czekał. Ksiądz proboszcz, który znał życie i którego przeczucie nie myliło, obserwował go z okna zakrystii. Gdy zobaczył dwie butle metanu na jego plecach i gumowego węża, zabrał tłuczek do mięsa, którym zwykł rozbijać orzechy laskowe, przeżegnał się, poprosił Boga o przebaczenie i ruszył na pomoc. Po drodze nakazał napotkanemu ministrantowi wezwać policję.
Tymczasem Stefan już ganiał za Malwiną po trawniku przed świątynią, płoszył gołębie i gorszył ludzi. Malwina krzyczała, a gorące łzy spływały z jej oczu na policzki. Obraz miała zamazany, lecz widziała syczącego, gumowego węża w ręku swojego byłego, który z szalejem w oczach i z dwoma butlami na plecach biegał za nią, wołając: „Uratuję twą duszę! Tylko się wypnij! Uratuję twą duszę! Czego wrzeszczysz, głupia! To wszystko dla twojego dobra!”. Dziewczę potknęło się o polny kamień i z krótkim krzykiem przerażenia upadło na trawę. Stefan wnet wyrósł nad nią, posykując wężem, odkręcił jakiś zawór przy butli i aż się zachłysnęli oboje, gdy buchnęło metanowym cuchem. Stefan śmiał się z radości, próbując odwrócić Malwinę na brzuch i zadrzeć jej kiecę, a ta broniła się rękami i nogami, jednocześnie usiłując nie rzygnąć od smrodliwego gazu. Aż tu coś głucho zabrzmiało, Stefan zwiotczał i opadł na dziewczynę. Nad nimi górował ksiądz pobladły, z drżącą wargą, z tłuczkiem w ręce.
Przyjechała policja i karetka pogotowia. Ksiądz i Malwina dostali po środku uspokajającym, zaś Stefan dożywotni nakaz pobytu w zamkniętym ośrodku dla umysłowo chorych.
No, ale co mają z tym wspólnego wspomniane na początku, zapomniane, nieodnawiane od lat bloczyska, zamykające w swoim zaklętym kręgu wcale ładnie odnowione osiedle? Ano mówią lokatorzy, że z mieszkania, które należało do Stefana, co sobota uchodzi jakiś smród. Właściwie nie jakiś, a konkretny swąd – metanu. Sąsiedzi po wielokroć zgłaszali awarie i za każdym razem pogotowie osiedlowe sprawdzało mieszkanie, by nic nie znaleźć. Obecnie administracja pewnie zignorowałaby każde wezwanie do tego miejsca, nawet gdyby się tam naprawdę paliło. Bo cóż, że wszyscy czują smród, gdy nikt nie potrafi wskazać jego źródła! Może oprócz tych, którzy pamiętali o Stefanie i jego misji.
Bo misja potrafi przeżyć samego misjonarza. Niektóre idee żyją i roztaczają swąd nawet wtedy, gdy ich twórca od dawna podgryza rzemyki w kaftanie bezpieczeństwa albo gryzie ziemię.