polskie centrum bizarro

„Dzieciomarket” by Michał Stonawski

In Opowiadania, Różne, różniste on 27 lutego, 2015 at 6:00 am

niedobreliterkitxtNie żebyśmy byli zatwardziałymi tradycjonalistami. Nie, z pewnością ani Paskuda, ani nas nie można o to posądzić. Jednak wizja postnowoczesnej rodziny, jaką w swoim nowym opowiadaniu przedstawia Michał Stonawski, stanowczo wykracza poza konwenanse, jakie gotowi bylibyśmy zaaprobować…

Prezentowany szanownym niedobroliterkowym czytaczom tekst niech zatem będzie przestrogą. Albo rozrywką. Albo…

Albo czym tam sobie chcecie. Miłego czytania.

 

Dzieciomarket

 

– Dziecko nam się zepsuło!

Paweł nie wiedział, czemu odebrał ten telefon. W momencie, kiedy zobaczył, że dzwoni Ania, powinien po prostu anulować połączenie. Niestety w ich związku różnica pomiędzy tym, co powinien zrobić, a co robił, była kolosalna. Zaczynała się przy „powinienem pozostać przy luźnej znajomości” a kończyła na „powinienem gdzieś uciec”. Zarówno jedno, jak i drugie pozostawało w sferze marzeń snutych w czasie małżeńskich kryzysów – a te bywały coraz częstsze, jakby na złość wizytom, jakie z jej inicjatywy składali raz w tygodniu w osiedlowej poradni psychologicznej.

Raz jeszcze popatrzył na nadgarstek. Na giętkim ekranie Centrum wyświetlał się wesoły awatar jego żony – szeroko uśmiechnięta mrówka. Pomysł psychologa by „wprowadzić trochę dobrych emocji w ich związek”. Nie udało się. Za każdym razem, kiedy Paweł widział mrówkę, miał ochotę zmiażdżyć ją butem. Poprzestał na grymasie.

– Paweł! Jesteś tam? Słyszałeś, co powiedziałam?

Westchnął.

– Słyszałem. Czemu zepsułaś dziecko?

– Ono samo.

Jasne.

– No i co ja mam ci z tym zrobić?

– Kup nowe – powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o czekoladę, czy jej ulubione chipsy, które dosłownie pochłaniała, siedząc przed ścianą, kiedy pojawiał się kolejny odcinek jej ulubionego serialu. Nawiasem mówiąc, oba te produkty z reguły występowały razem. Kiedy Paweł widział, jak bierze garść chrupek, a potem wkłada do ust parę kostek słodkiego przysmaku, chciało mu się rzygać.

– Ania, wiesz ile to kosztuje? Tego starego nie da się naprawić?

– Leży i się nie rusza. Próbowałam zadzwonić po lekarzy, ale zanim przyjechali, było już po wszystkim.

Temu akurat trudno się było dziwić, większość szpitali i przychodni została zaanektowana przez Służbę Zdrowia Psychicznego, pojedyncze placówki medyczne oddalone były od siebie nie rzadko o dwadzieścia, czasem trzydzieści kilometrów. Popyt rodzi podaż, jak to mówią. Paweł pamiętał, że kiedy był dzieckiem, ludzie chorowali o wiele częściej. Później każdy dostał ustawowy zastrzyk nanobotów i się skończyło – przynajmniej jeśli chodzi o problemy fizyczne. To, że każda dzielnica posiadała przynajmniej dziesięć placówek poradni psychologicznych, mówiło samo za siebie.

Gorsze było to, że za każdy przyjazd „fizycznych” na sygnale, płaciło się iście horrendalne sumy. Bez względu na to, czy był on uzasadniony, czy nie.

Paweł zdusił przekleństwo.

– Wiesz co, jadę teraz metrem. Będę w domu za jakieś trzydzieści minut, w tym czasie możesz sama pójść i je kupić.

– Więc nie zależy ci już na mnie, tak? Myślałam, że od czasu do czasu powinieneś mi robić prezenty. Nie-za-po-wie-dzia-ne. Tak nakazał psychiczny, ale nie, ja się muszę prosić! – Ton jej głosu zaczął niebezpiecznie piąć się ku górze.

– Nie. Chodziło mi tylko o oszczędność czasu.

Wybuchła płaczem. Wbudowany w ucho środkowe głośnik aż zawibrował od nagłej zmiany natężenia. Powinien był w tej chwili przerwać połączenie – doskonale wiedział, że Ania próbuje wymóc na nim swoją rację. Czytał o tym trochę w sieci, niestety psycholog w tym temacie milczał.

Oczywiście, poczuł się jak śmieć. Zwłaszcza, że za dwa dni była ich rocznica. Chciał ją zabrać do restauracji, gdzie poprosił ją o rękę. Sztampa, ale skuteczna, kiedy chce się wywołać romantyczny nastrój. Ostatecznie, mógł jej dzisiaj kupić to dziecko.

– Ania, kochanie, przepraszam. Zachowałem się jak idiota, przepraszam. Jakiego chcesz tego dzieciaka?

Płacz urwał się tak nagle, jak zaczął.

– Liczę na twoją kreatywność. Kocham cię, wiesz. Bardzo, baaaadzio, badzio, badzio…

Zawsze miał erekcję, kiedy zaczynała używać tego swojego dziecięcego, słodkiego głosiku. To była jedna z tych rzeczy, dzięki których ją pokochał.

Kiedy się rozłączyła, długo patrzył przez brudną szybę, na przesuwające się powoli ponure bryły megabloków.

***

Szklana kopuła Dzieciomarketu błyszczała w promieniach słońca tak, że było ją widać z paru kilometrów i to nawet pomimo wyjątkowo dziś dokuczliwego Smogu. Aby dojść na miejsce nie nadkładając zbytnio drogi, musiał wysiąść z metra dwa przystanki wcześniej, niż zwykle. Przez chwilę patrzył, jak rozklekotane wagony toczą się dalej w stronę Plant II, jak nazywał się wielki pierścień zieleni okalający Kraków zgodnie z nakazem Unii. Paweł był tam dwa razy w życiu – pierwszy, kiedy prezydent miasta przecinał wstęgę jednego z największych projektów ratowania środowiska w Polsce, i drugi – dwa miesiące później, kiedy okazało się, że nowe planty są jeszcze bardziej szare i zniszczone, niż pierwsze. Przy czym te ostatnie poszczycić się mogły przynajmniej wartością historyczną.

Poczekał, aż wagony metra znikną za wyłożonym płytami wygłuszającymi zakrętem. Zawsze czekał, aż straci środek lokomocji z oczu. Od małego lubił obserwować oddalające się obiekty. Podziwiał, jak nikną w dali, pomniejszane przez perspektywę. Po dziś dzień pamiętał wrażenie, jakie zrobił na nim wielki, wycieczkowy żaglowiec, który odbijał od Gdyńskiego nadbrzeża. Paweł miał wtedy dziesięć lat i mimo starań matki, która chciała jak najszybciej odwiedzić najbliższą galerię handlową (w końcu byli na wakacjach), nie opuścił portu, póki statek nie zniknął całkowicie z pola widzenia. Ten nawyk został mu już na zawsze – wzbudzał trudne do opisania poczucie tęsknoty, z którym nie potrafili poradzić sobie nawet psychiczni.

Wedle lekarskiego zalecenia, kiedy tylko poczuł ucisk w żołądku, wyjął z kieszeni pudełko i wysypał na dłoń dwie tabletki. Połknął je bez popijania.

Kiedy zszedł po stalowych schodach na ulicę, rzeczywiście poczuł się o wiele lepiej. Prawie od niechcenia otarł łzy z oczu i ruszył dalej.

 

***

Przystanek i market dzieliło może cztery kilometry, Paweł jednak nadłożył drogi. Zamiast pójść główną ulicą, skręcił w jedną z mniejszych, opustoszałych uliczek wiodących między domami. Tam, nie dalej jak pół kilometra dalej, na małym skwerku mieścił się jego mały sekret – Giełda.

O Giełdzie wiedzieli nieliczni, mimo (a może właśnie dlatego) że była położona w na widoku. Zajmowała teren małego, wyślizganego kołami starych samochodów placyku. Kiedyś musiał się mieścić tu parking, dziś – było to miejsce dla tych, którzy pół legalnie chcieli kupić produkty po zaniżonych cenach. Ania nie musiała tego wiedzieć – oprócz Pawła informacje o giełdzie posiadał tylko jego psycholog, ale on przecież wiedział wszystko. Zresztą obaj – psychiczny i Paweł – uczęszczali na Giełdę we wstydliwej konspiracji, którą lekarz nazywał „zdrowymi sekretami”. Czasy mogły się zmieniać, ale skąpstwo zawsze łączyło ludzi.

Z daleka Giełda wyglądała jak jeszcze jeden plac targowy, na którym starowinki zza miasta sprzedawały Jeszcze-Bardziej-Genetycznie-Modyfikowaną-Żywność. I rzeczywiście tak było; budki z pomidorami, arbuzami, marchewkami, krzyżówkami tych trzech, czy innymi owocami i warzywami ciasnym pierścieniem okalały to, co kryło się w środku. Warto było jednak choćby przystanąć przy niektórych kramach, by zobaczyć takie wymysły, jak choćby krzywe banany, krótkie ogórki, albo chociaż stoisko z rybami, podpisane jako „ślimaki”. Raz czy dwa nawet kupił sobie odrobinę egzotycznego jedzenia (po próbce z każdego gatunku). Było pyszne, ale spędził później długie godziny kontemplując ścianę w łazience. Od tego czasu wolał raczej „pirackie żarcie” podziwiać z dystansu.

Prawdziwe bogactwo Giełdy można było odkryć dopiero po pokonaniu pierwszego jej kręgu. Tu można było kupić dosłownie wszystko, od zakazanych seksistowskich komiksów Supermana, poprzez generujące za dużo hałasu odkurzacze, aż do sześćdziesięciowatowych żarówek. Paweł nie miał pojęcia, skąd te rzeczy się biorą, ale zawsze czuł niezdrowe podniecenie, kiedy na nie patrzył (przy czym musiał anektować sobie dodatkową porcję pigułek). Dziś jednak interesowało go zupełnie co innego – kierował się w sam środek Giełdy, do budek z dziećmi.

Budek było może z dziesięć. Jedne były nowsze, zbudowane ze stali i plastiku (wskazując na zamożność sprzedającego) inne sklecono byle jak, ze sklejki. Sprzedawcy konkurowali ze sobą, wołając jak najgłośniej. Zresztą, wrzeszczeli wszyscy. Krzyczeli klienci, zastanawiający się nad zakupem, albo też kłócący się, kto kupił lepsze dziecko, krzyczały baby zachwalające swój towar i wreszcie krzyczał sam towar, nawet pomimo knebli.

– Pacz pan! – Pierwsza mijana baba podnosiła za nogę jakiegoś brzdąca. – Nówka, dwa miesiące, prawie nie używany!

– Mały afroeuropejczyk – wtórowała druga. – Ostatni mój!

Paweł spojrzał przelotnie na malucha. Czerń powoli już z niego schodziła, ustępując bladości. Zatrzymał się przy trzeciej.

– Dobre mam, same dobre, najlepsze… ooo, to pan, panie Pawełku – zaświergotała, kiedy go tylko zobaczyła. – A co to, ostatni malec już się skończył? Mam coś dla pana, mam, oczywiście, że mam…

Wyciągnęła z koszyka na oko miesięcznie niemowlę. Chłopiec od razu zaczął wrzeszczeć i wierzgać, próbując się wyrwać. Baba sprawnie chwyciła go za drugą nogę i zaczęła demonstrację.

– Bierz pan, to zupełnie nowy dziecior, niedotknięty. Zza miasta, zdrowy, silny. Pan patrzy, panie Pawełku, jakie toto ma nogi, jakie ręce, jaką buzię ładną!

Obracała przy tym dzieciaka na wszystkie strony, pokazując go to z jednego, to z drugiego boku, od góry, od dołu. Mała główka latała na wszystkie strony, knebel zamieniał wrzask w piski.

– I jest jeszcze coś – ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu. – To czystej wody hermafrodyta, świeżo po przeróbce. Duużo zabawy, dla pana i pana żony!

Paweł poczuł się nagle dziwnie, jakby ktoś go popchnął, mimo, że akurat nikogo za nim nie było. Zakręciło mu się w głowie, coś zawirowało w żołądku. Baba popatrzyła na niego zaskoczona.

– Ależ panie Pawełku, co się stało? Źle się pan czuje…?

– Ja… zaraz wracam – wybełkotał mężczyzna, po czym obrócił się i znikł w tłumie. Oddalił się na parę kroków i oparł o jeden z nielicznych toi-toji. Czuł się chory, wyraźnie się pocił, nogi miał jak z waty. Przez chwilę stał w bezruchu, z przymkniętymi oczami. Nie rozumiał, co się stało – nigdy się tak nie czuł. Coś jakby strach i poczucie niepokoju, ale tak silne, jakiego nie doświadczył. Targi dzieci były czymś tak normalnym, jak kupowanie chleba – skąd więc te emocje? To było zawsze dobre i humanitarne. Niwelowano problem przeludnienia i sierocińców, lepiej było wykorzystać nadprogramowe niemowlaki i doprowadzić do ich szybkiej śmierci kiedy jeszcze nie dorosły do świadomego istnienia i nie stały się pełnoprawnymi ludźmi, niż skazywać je na samotne życie, w dodatku bez kochających rodziców – wiedział to każdy, kto skończył przedszkole. W ten sposób społeczeństwo rozładowywało emocje, a wszystkie zaakceptowane dzieci żyły w dobrych rodzinach – z takiej właśnie wywodził się też Paweł. Jego mamy dołożyły wszelkich starań, by otoczyć go miłością. O co więc, jeśli nie o to, mogło chodzić?

Histeria – podpowiedział mu umysł.

Sama myśl była nie do zniesienia. Schował twarz w dłoniach, starając się uspokoić oddech.

Histeria była najgorszą ze wszystkich chorób cywilizacyjnych. Efekt prymitywnego pojmowania świata – jak głosiły mądre artykuły. Chorował na to co drugi mieszkaniec aglomeracji miejskich i co trzeci terenów wiejskich. Prewencyjnie należało więc brać dobowo odpowiednią dawkę leków, bywały jednak przypadki, że to nie wystarczało. Paweł widział, jak raz przyjechano po człowieka w ostatnim stadium Histerii. To był jego sąsiad, pan Władek.

***

Jeszcze, kiedy Paweł był dzieckiem, pan Władek często opowiadał mu jak wyglądał świat za czasów, kiedy sam miał dwanaście lat. Chłopiec nie mógł uwierzyć w te opowieści, brał je więc za bajki. Dopiero później okazało się, że były to wytwory chorego umysłu ogarniętego Histerią.

Kiedy przyjechali po niego pierwszy raz, musiano wezwać policję, by wyciągnęli pana Władka z domu. Szarpał się i krzyczał, kiedy go osaczyli.

– Złodzieje! – Wrzeszczał. – Mordercy! Wy bestie, wy potwory! Jak mogliście, co wyście zrobili ze światem?! Co wyście zrobili?!

Kiedy wrócił, słaniał się na nogach, ale przez najbliższe parę tygodni był spokojny. Paweł widywał go przez okno, kiedy siadał na ławeczce i sypał ptakom chleb. Dostał jednak surowy zakaz zbliżania się do „tego mężczyzny”.

– On jest niebezpieczny – powiedziała druga mama. – Mógłby cię złapać i porwać i nigdy byś już nas nie zobaczył. Rozumiesz?

Parę dni później po pana Władka przyjechali po raz drugi. Zrobili to w środku nocy, ale stary krzyczał tak głośno, że obudził wszystkich sąsiadów. Przestraszony chłopiec uciekł do łóżka mam i resztę nocy spędził między nimi. Pan Władek już nigdy więcej nie wrócił, a wkrótce do domu obok wprowadziła się nowa rodzina.

***

Zdrętwiałymi z zimna palcami wyjął z kieszeni płaszcza pudełko. Tym razem wysypał na dłoń trzy pigułki. Łykał jedną po drugiej, każdą przez parę sekund ssąc jak cukierka. Chciał, by jak najszybciej rozpuściły się w żołądku. Rzeczywiście, po paru minutach drżenie nóg zaczęło przechodzić. Postał jeszcze przez chwilę, obserwując przechodniów. Chłodne, grudniowe powietrze otrzeźwiło go trochę. W końcu zdecydował się wrócić do kramu.

Baba patrzyła na niego podejrzliwie. Uśmiechnął się ciepło w odpowiedzi.

– Przepraszam, pani Bożenko. Po prostu źle się poczułem, jakiś skok ciśnienia, wie pani. Ale nanoboty załatwiły sprawę. Kto wie, może właśnie uratowały mi życie?

Kobiecina odprężyła się wyraźnie.

– Ja już się martwiła, że to coś poważnego, panie Pawełku. Niech mnie pan już tak nie straszy… a dzieciora już ni ma. Klient był. Spóźnił się pan, na własne życzenie, panie Pawełku…

– A wie pani co, to nawet lepiej, bo ja czegoś specjalnego szukam.

– O? – Pani Bożenka z zaciekawieniem poprawiła się na krześle.

– Widzi pani, z żoną mamy rocznicę, chciałbym więc coś… wie pani, nadzwyczajnego.

– Znaczy… – kobieta przełknęła ślinę. – Coś spod lady, ha? Jakiś dziecior ekstraklasa?

Paweł uśmiechnął się szeroko.

– Tak jest. Może jakiś… mniej legalny. Taki z wyłączonej grupy, wie pani, uprzywilejowanych.

Wydawało mu się, że pani Bożenka przez chwilę zesztywniała i gdzieś zgubiła kolor. Po chwili jednak odetchnęła głębiej.

– Znaczy co, mały żydek? – zapytała cicho, niemal nie poruszając wargami.

Aż się zachłysnął.

– Nie, nie! Nie mógłbym, nie chciałbym… chodziło mi o wyższe sfery. Z certyfikatem, z górnej półki. Oczywiście w dobrej cenie.

– Aha… – baba myślała przez chwilę intensywnie. – Aha. To i tak będzie drogi dziecior. Ja nie pomogę, ale mój wnuk… zaraz, dam panu kontakt.

Wyjęła z kieszeni starego Iphone’a i chwilę stukała w jego szybkę. Paweł ciekawie przyglądał się całej operacji, niewiele już było „cegiełek”, chyba, że w muzeum. Odebrał kontakt i szybko schował go w prywatnym folderze.

Chwilę później, wychodził z Giełdy, pogwizdując wesoło. Szło mu się na tyle lekko, że zdecydował się dojść do domu na piechotę. Ostatni kilometr przebiegł, czując się cokolwiek wesoło.

 

***

Ania siedziała przed ścianą, tak, jak ją zostawił rano. Mogła spędzać w ten sposób całe dnie, co najwyżej przenosząc się z jednego pokoju do drugiego, z krzesła na kanapę i z kanapy na podłogę, gdzie ćwiczyła jogę.

Kiedy wchodził do pokoju, tylko na chwilę oderwała wzrok od obrazu.

– Nie masz – stwierdziła. – Wiedziałam.

Podszedł do niej od tyłu i pochylił się, by pocałować ją w kark. Zawsze to lubiła, początkowo więc jej drżenie obrał za dobrą monetę.

– Przestań.

Nie zareagował.

– Przestań, chuju! – Odepchnęła go z taką siłą, że wylądował na ziemi. Stanęła nad nim, cała czerwona na twarzy. Wyglądała jakoś inaczej. Twardziej. Teraz, kiedy zacisnęła pięści wyraźnie widział rysujące się na przedramionach mięśnie. Zaciśnięta szczęka nabrała zaciętego wyrazu. Jak mógł wcześniej tego nie zauważyć? Widzieli się przynajmniej dwa razy dziennie! I ten cień pod nosem, czy to mogły być wąsy?

– Ania… – podniósł się powoli. – Ania, co ty zrobiłaś?

– Przytul mnie.

Z bijącym mocno sercem wziął ją w ramiona.

***

Tego wieczoru czekała ich poważna rozmowa. Jeśli miał być szczerym, Paweł wolał kłótnie. Przynajmniej wtedy każde z nich wywalało co ma do powiedzenia, potem zwykle lądowali w łóżku, czasem z dzieckiem, czasem nie. Poważne rozmowy natomiast ciągnęły się do późna w nocy. Ona siedziała po jednej stronie kuchennego stołu (zwykle pijąc herbatę), on po drugiej. Czuł się jak na sali sądowej, na której to oczywiście on miał być głównym oskarżonym. No i były jeszcze te długie chwile ciszy, kiedy oboje nie wiedzieli, co mogą jeszcze powiedzieć i z zapałem obserwowali dekoracyjne kafelki.

Dzisiejszego wieczoru cisza przeciągała się wyjątkowo. Tym razem jednak Paweł mielił to, co właśnie usłyszał. Niemal czuł, jak żarna synaps trzeszczą na jej twardych słowach. Oczywiście, że musiał zrozumieć potrzebę zmiany, zwłaszcza podyktowaną rozmowami z psychicznym. Oczywiście, że nie mógł mieć nic przeciwko temu, że teraz Ania będzie Tadeuszem. Gdyby miał, świadczyłoby to tylko o początkach Histerii. I oczywiście, że wstał, by ją przytulić, kiedy się rozpłakała, urywanymi słowami wyjaśniając, że bała się jego reakcji – zapewnił ją, że dalej ją kocha, bez względu na to, co ma w spodniach. Nie mógł za to zrozumieć, czemu mu nie powiedziała wcześniej.

– Czemu mi nie powiedziałaś wcześniej? – głos zabrzmiał ochryple.

– Nie wiem.

– Nie wiesz?

Wzruszyła ramionami.

– Pogadałam o tym z psychicznym. Jakoś… sama nie wiem, wygadałam się. Poza tym, to nic takiego. Podobno może nawet wnieść wiele dobrego w nasze życie erotyczne.

Trudno jej było nie przyznać racji.

– Co, brzydzisz się? Tak?! – znów usłyszał tą niebezpieczną nutkę. Rozłożył ręce w poddańczym geście.

– Nie, nie… zrozum, jestem po prostu zaskoczony.

– Niby czym? – teraz jej oczy zwęziły się w niebezpieczne szparki.

– Po prostu. Ty byś nie była?

– Nie.

Znów poczuł to dziwne wrażenie w żołądku. Zaczynał się też pocić. Machinalnie sięgnął do kieszeni i wyjął z pudełka następne dwie pigułki. Kiedy zaczęły rozpuszczać się na języku, poczuł ulgę.

– Czemu bierzesz?

Zaskoczony spojrzał na żonę. Teraz jeszcze bardziej przypominała sędzinę, wspartą na oparciach fotela i lekko pochyloną do przodu. Nadal trzymała w dłoni wielki kubek z zimną już pewnie herbatą. Miał wrażenie, że zaraz stuknie nim o stół i oznajmi wyrok.

– Czemu bierzesz? – Powtórzyła. – Przecież nie pora.

Teraz to on wzruszył ramionami. Ona z kolei otworzyła szerzej oczy.

– Teraz rozumiem – szepnęła. – Jesteś chory. To wszystko dlatego! Ty jesteś chory, Paweł, co my teraz zrobimy?!

– Przestań.

– Kiedy to się zaczęło? Kiedy miałeś pierwszy atak? Przecież możemy coś z tym zrobić, wezwiemy pogotowie psychiczne…

– Przestań!

Wstała i otworzyła jedną z szuflad koło zlewu.

– Czekaj, gdzieś tu miałam numer do znajomego mamy, on jest dobrym specjalistą, pomoże ci.

– Nie jestem chory! – Podskoczył do niej, szarpnął z całej siły. Kiedy się wywracała, potrąciła kubek, który z trzaskiem rozbił się na podłodze. Paweł stał nad nią przez chwilę jak oniemiały. Potem obrócił się i uciekł z kuchni.

Wrócił, parę minut później. Wziął ją w ramiona i siedzieli tak wśród szczątków, a on tłumaczył. Że zapomniał dziś wziąć swojej dawki, że dopiero teraz sobie przypomniał, że to pewnie dlatego.

Skończyli w łóżku, jak przy każdej kłótni. Kochali się ospale, ale uparcie. Ania pozwoliła mu nawet w sobie skończyć, co nie zdarzało się często.

Kiedy zasnęła, Paweł cicho wyjął z szuflady nachkastlika pudełko i wytrząsnął z niego następne dwie pigułki. Dopiero kiedy je połknął udało mu się zasnąć.

***

– No i jak się z tym czujesz?

Paweł poprawił się w fotelu, po czym sięgnął po kubek z wodą. Pił powoli, błądząc wzrokiem po pomieszczeniu. Gabinet psychicznego urządzony był w stylu retro – to była nowość. Ostatnim razem pokój wydawał się bardziej przestronny. Dominowała geometria, prostota, biały kolor. Tej barwy były ściany, stół, proste, plastikowe krzesła a nawet podłoga, wyłożona szorstkimi kafelkami. Pamiętał, że ostre, diodowe światło raziło go wtedy niemiłosiernie w oczy. Nowy motyw stanowił przeciwieństwo starego. Było o wiele przytulniej. O tapetowane na lekko wyblakły brąz ściany opierały się napuchłe od książek regały. Na bogato zdobionych, lakierowanych meblach stały trzy lampy dające ciepłe, żółte światło. Kiedy wchodził, pod nogami skrzypiał parkiet, choć kroki zaraz wygłuszył miękki dywan. Jak zawsze, do niego należał wybór miejsca. Rozsiadł się na fotelu, podczas, kiedy psychiczny (z wyraźnym zadowoleniem) usadowił się na bujaku. Teraz kiwał się z uśmiechem na twarzy. Pewnie gdyby mógł, wywaliłby nogi na mały stoliczek między nimi.

On sam zresztą też wyglądał inaczej. Zapuścił włosy i (chyba chcąc dopasować się do motywu pokoju) ubrał się w drogi garnitur. Kwadratową szczękę okalała mu lekko posiwiała broda.

– Wiesz, Paweł, nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz…

– Nie, nie, zamyśliłem się. Wybacz.

Byli na „ty” niemal od pierwszego spotkania. To była zwyczajowa zagrywka psychicznych – stosował ją każdy, z którym wcześniej Paweł miał do czynienia. W tym jednak przypadku podziałała, bo bardzo szybko spuścili z pseudo-przyjacielskiego tonu, który stał się po prostu przyjacielski. Nawet na tyle, że od tego czasu Artur stał się „jego” psychicznym. Czasami bywał u nich w domu na obiedzie, opowiadając naprawdę beznadziejne żarty. Przerywał dopiero, kiedy poziom alkoholu w jego żyłach przekraczał pewien krytyczny poziom. Do tego jednak czasu nakręcał się zwykle jeszcze bardziej.

– Widzę, że podoba ci się mój nowy wystrój?

– Zawsze się zastanawiałem, jak wy to robicie? Ile się znamy, dwa lata?

– Dwa i pół.

– No właśnie. Przez ten czas zmieniłeś motyw przynajmniej z setkę razy.

Artur rozłożył ręce w geście bezradności.

– To nie ja, to góra. Mamy takie testy, raz na pół roku. Sprawdzają, w jakim środowisku najlepiej się nam pracuje, a potem nam je załatwiają. Mnie zawsze wychodzi to samo.

– To znaczy?

– Środowisko zmienne – zachichotał pod nosem. – Ale dalej nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Nie za bardzo wiem, jak odpowiedzieć. Chyba wszystko w normie.

– Nie wydaje mi się.

Paweł uniósł pytająco brwi.

– Ania dzwoniła – wyjaśnił Artur. – Mówiła, że miałeś wczoraj… załamanie.

– Załamanie?

Podła suka. Myśl pojawiła się znikąd. Aż się wzdrygnął.

– Byłem po prostu zaskoczony. To wszystko. Ale już mi przeszło – doprecyzował. – Ty byś nie był?

– A co jest dziwnego w zmianach? Jak chcesz zmienić płeć, to zmieniasz, to chyba oczywiste?

– Oczywiste, ale…

– Nie ma żadnego ale, Paweł! – Artur wstał z bujaka. – Jakie „ale”? Czy ty sam siebie słyszysz?

– Nie rozumiem…

Psychiczny doskoczył do niego wściekle. Teraz pochylał się nad nim, opierając dłonie na obu oparciach fotela. Patrzył mu prosto w oczy.

– Nie rozumiesz? Mieliśmy tu jednego takiego, co nie rozumiał. Wiesz, co robił? – Zawiesił głos, a gdy nie doczekał się reakcji, kontynuował. – Potrafił powiedzieć kobiecie, że jest ładna. Czasami używał nawet słowa piękna! I zupełnie nie rozumiał że to im po prostu uwłacza! A może ty też tego nie rozumiesz?

Rozumiał. Nigdy by nie powiedział tego żadnej kobiecie. To by je od razu wartościowało jako obiekt seksualny. Obie mamy wpoiły mu to już za młodu.

– I co się z nim stało? – zapytał. – Z tym, co nie rozumiał?

– Zabrali go. To był mój kolega po fachu.

– Nie wrócił?

– A po co miałby? – Artur przysiadł na skraju stolika. – I gdzie? Szkoda chłopa.

Nagle pochylił się szybko do przodu i przylgnął do ust Pawła, wsuwając pomiędzy nie język. Ręką chwycił go za krocze i ścisnął parę razy. Zaskoczony mężczyzna odepchnął go z całej siły. Psychiczny upadł na stoliczek, łamiąc blat. Przez chwile obaj trwali w tej pozycji. Paweł – stojąc nad lekarzem z szeroko otwartymi ustami i wyciągniętymi rękami, Artur pomiędzy szczątkami stołu. Potem czas znów ruszył.

– Artur, ja cię serdecznie przepraszam… ja nie chciałem…

– Daruj sobie – mężczyzna wstał powoli i otrzepał garnitur. – Chciałem zobaczyć, jak zareagujesz. Gdybyś był normalny, już byśmy obaj o tym wiedzieli. Kiedy ostatni raz korzystałeś z dziecka?

– Ja…

– Zepsuło wam się, wiem. A ty nie kupiłeś nowego, nawet pomimo próśb przyszłego męża. Kiedy ostatnim razem zażywałeś leki?

Paweł wyciągnął pudełko. Potrząsnął nim kilkakrotnie, ale w środku nic nie zagrzechotało.

– Przydziały są co poniedziałek. Musiałeś nadużywać. A to znaczy, że czułeś potrzebę.

Schował twarz w dłoniach i odetchnął ciężko.

– Początki Histerii – zawyrokował. – Jako, że jesteś jeszcze względnie opanowany, pod opieką pielęgniarzy udasz się do domu po rzeczy. Zawieziemy cię do Sanatorium. Tam ci pomogą.

Obrócił się i podszedł do biurka gdzie stał telefon. Oczywiście w stylu retro. Nim lekarz podniósł słuchawkę, Paweł już był przy drzwiach. Szarpnął klamkę, odskoczyły bez najmniejszego protestu, przebiegł przez korytarz, potrącając parę zdumionych psychicznych, roztrącił tłumek pacjentów, na podłogę wysypały się tabletki. Zbiegł parę pięter schodami, za sobą słyszał krzyki. Nie wiedział, czy go gonili, czy wołali. Dalej był korytarz, jeszcze jedne schody, w końcu bogato zdobiony hall. Wychudzony ochroniarz usunął mu się z drogi sięgając do pasa, ale nie zdążył. Drzwi były blisko, wypadł prosto w tłum. Otoczyły go piski, skowyty, jęki i śmiechy. Ktoś z boku zajęty był właśnie pieszczeniem swojego kotka. Inny całował się z psem. Paweł szybko porwał z sunącej przed nim przyczepy jakąś świnkę morską i zanurzył palce w jej miękkiej sierści.

Marsz równości zoofilów prowadził go dalej, jak skundlona fala wybawienia.

***

Dopadli go na Giełdzie. I tak był zdziwiony, że tak daleko udało mu się zajść. Co prawda jeszcze w trakcie marszu zdjął z ręki Centrum i cisnął je na ziemię, ale zawsze pozostawał jeszcze chip łączności, wszyty gdzieś w okolice rdzenia nerwowego. Albo obserwowali, gdzie zmierza, albo też wyszukiwanie osób tą metodą nie było takie łatwe, jak się powszechnie mówiło.

Trzech sanitariuszy wyszło za nim na sam środek opustoszałego już placu. Stanęli w bezpiecznej odległości jakiś czterech metrów. Niemal w tej samej chwili nad głową przeleciały mu cztery drony. Chyba bardziej w formie straszaka. Reszta pewnie czekała w pogotowiu, obserwując teren z wysoka.

– Może już dosyć? – Zapytał jeden osiłków. – Przecież wiesz.

Wiedział. Nie miał ani dokąd uciec, ani też specjalnych szans na powodzenie. Zresztą i tak nie miał już siły. Dziwne uczucie w żołądku powróciło, silniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Znów kręciło mu się w głowie, pot kapał na beton grubymi kroplami. Nogi trzęsły się pod nim tak, że był zdziwiony, że jeszcze potrafi stać. Coś jednak się zmieniło.

– Panowie, to pomyłka – powiedział drżącym głosem.

– To jak z nami pójdziesz po dobroci, to pewnie uda się to wszystko wyjaśnić.

Paweł nie wierzył im ani na jotę. Za to wiedział już, co za uczucie opanowało jego ciało. Nie była to Histeria. Popatrzył na trzymaną w ręce świnkę morską i pogładził jej jedwabiste, ciepłe ciało. Niemal natychmiast wstrząsnął nim spazm niespotykanej dotąd przyjemności. Gwałtowana erekcja prawie rozsadzała mu spodnie.

– Jestem normalny, wiecie? Ja kocham to zwierze.

– A pójdziesz po dobroci?

Westchnął.

– Pójdę. Tylko weźcie ją ode mnie. Na chwilę.

***

Słońce świeciło tak jasno, że jego promienie z łatwością przebijały się przez zalegający nad miastem smog. Paweł otworzył drzwi i ugiął się pod ciężarem dwóch ciał. Ania, teraz Tadeusz pocałowała go w policzek, młody owczarek niemiecki także domagał się swojej porcji czułości. Przybyły przejechał dłonią po schludnej sierści i z czułością ucałował psi pysk. Ten okaz był wspaniały, nie wyobrażał sobie, by mógł sobie pozwolić na taki za pieniądze, które zarabiał. Nie bez kontaktu, jaki parę miesięcy wcześniej dała mu pani Bożenka. Razem z Tadeuszem zatwierdzali ojca pieska, razem czekali, aż ten się narodzi i zostanie odkarmiony. A potem dali mu miłość, opiekę i miskę.

Paweł był zmęczony, ale kiedy patrzył w ufne psie oczy, znów czuł drżenie kolan.

Dodaj komentarz