Paskud oko ma leniwe i tylko jedno, ale jak już je rozewrze, to rzuca urok, któren sprawia, iż nawet jeśli przy pierwszym spotkaniu Pan Niedobrych wydaje się dziwny, parchaty, wręcz odrażający, to jakiś czas po szoku poznawczym chce się doń wrócić. Ba! Żyć bezeń nie można. Toteż ku uciesze Wszechświata wrócił i przyniósł! Drabble.
Rafał Kuleta jest dobrze znany na dworze Jednookiego, miłościwie nam panującego. Przeto mamy dla Was kolejną porcję krótkiej formy jego autorstwa. Dobroci te na dwie części podzielon (by urząd podatkowy nie dowiedział się zbyt szybko, że Paskud tak bogaty w niedobre literki!). Pierwsza garść utrzymana w nieco minorowym tonie, ale tylko nieco, więc bez obaw! Wszak to zbiór pocieszenia, toteż nawet tam, gdzie ciemno i ponuro, uważny Czytelnik odnajdzie iskierkę nadziei. Obiecujemy, że kolejna garść drabbli będzie już zupełnie pocieszająca, coby przegnać smutki, jakich nie brak na tym świecie pełnym chamstwa i brutalności.
I nie mówcie więcej, że Jednooki nie dba o Wasze zdrowie psychiczne. Dba. Pochyla się nad tym zagadnieniem bardzo nisko. Bo z tego, co myszki mówią, kończą mu się brańcy w kazamatach, a wysysać z kogoś tę różową galaretkę trzeba. Ponoć schizofreniczna najsmaczniejsza!
Tymczasem smakujcie drabble, póki ciepłe!
Rafał Kuleta
Myśli pocieszenia
Część I
Cieniste cienie
Cienie ludzi przenikały się. Nie łączyły się, tylko przechodziły przez siebie, przemieszczały się z jednego cienistego miejsca w drugie cienistsze, pozostawiały smugi, niedopowiedzenia, niespełnione marzenia, życzenia bez pokrycia. Cienie ludzi ganiały własne cienie, które rozpościerały dalsze cienie, sięgające dalej niż zapomniane wspomnienie. Cienie były równie samotne jak ludzie, którzy dawno odeszli od siebie.
Jeden z cieni, jeden jedyny, jakoś jednakowo niezmienny w cienistości, cienisty w niezmienności, oderwał się od innych cieni i pomknął w wycieniowany cień innej, tym razem żeńskiej cieni, z którą zapragnął pozostać do końca, do dnia, aż wzejdzie słońce i połączy wszystkie niczyje cienie w jedną własność.
W tym kraju rzeczywistość ćwiczy stanie na głowie
Pejzaże opustoszałych miast odziane w niepokojącą, ubogą w ornamenty architekturę ściekającą w wydłużone, ewakuujące się w głąb perspektywy. Rezydują tu złowrogo ubrane w czerń cienie, beznazwiskowo-bezimienne posągi oraz bezokie i beztwarzowe manekiny ze zdartą skórą i otwartymi korpusami. Przedmioty codziennego użytku pojawiają się i znikają, odgrywają dziwaczne role, zestawiają się w pokraczne, powykrzywiane połączenia i ustawienia. Zaskakuje ich obecność i nieobecność. Niepokój podróżuje tu niekończącymi się dworcami kolejowymi, autobusowymi, lokomotywowymi statkami i parowozowymi tramwajami. Promy ulic opływają w dramaty: rozkojarzone, konfrontujące logikę z bezkresną wyobraźnią, zamieciony porządek z zamierzonym chaosem. Melancholijno-prostolinijne i dobroduszne duchy rozmów zastygają w cząsteczkach szeptanego powietrza…
Czarny Dwór
W czarnym Czarnym Dworze jest czarny, czarny dwór. W tym czarnym, czarnym dworze jest czarny, czarny salon, w którym są czarne, czarne drzwi otwarte na czarno, na oścież oraz na czarny, czarny las. W tym czarnym, czarnym lesie jest czarne, czarne drzewo. W tym czarnym, czarnym drzewie jest czarna, czarna ulica, w której topi się czarny, czarny asfalt. W tym stopionym na czarno czarnym, czarnym asfalcie pływa czarny, czarny szkielet czarnej, zwinnej, drapieżnej ryby. I ten czarny, czarny szkielet czarnej, zwinnej, drapieżnej ryby wylądował w czarnym, czarnym sosie w czarnej, czarnej wazie na czarnym, czarnym stole w czarnym Czarnym Dworze.
Jedna mała myśl też cieszy
Rozkładał się obozowiskiem nad jedną myślą, strumieniem wybijającym z niego, z głębi, z trzewi, żwawo płynącym, wzbierającym, rwącym jak rzeka tocząca muszelki, kamyki, kamienie, głazy, przewalająca kamieniołomy, pustosząca góry, taka jedna myśl, a zdolna czynić cuda. Przepływał na jej grzbiecie znaczeń przez doliny, morza i oceany.
Wszystko wokół się rozpada, rozwala, zawala, przesadnie wulgaryzuje, rynsztokuje, luje taplają się we własnej rzezi, niby słownej rui, wyrazowych rzygowinach i plwocinach. A myśl trwa, wieczna jak opoka, energetyzująca, zenergetyzowana, utrwalona, trwała.
Serce już skostniało, zwapniało, skamieniało, lecz tak naprawdę przetrwało. W myśli małej, stałej jak najczystsze uczucie, zdolne odeprzeć wszelki szlam, błoto, turpizm.
Idziemy, przebywamy, przenosimy się
Idziemy do sklepozy. Do zasklepionego sklepu. Do kopuły sklepienia świątyni konsumpcji. Kupimy bułkę gżegżółkę. Pyszna bułka, w smaku ulotna jak kukułka, posmarowana masłem skrzydeł, które odlatują w podniebienie-sklepienie ramion wzniesionych do nieba. Ale nieba nie ma, jest tylko gołe łono kosmosu, który wysysa wszystkie soki ze źdźbeł kręgosłupów o głowach-kwiatach udających ludzi.
Trawa kwitnie pod ziemią. Nie ma naziemności, tak jak nie ma litości, ani miłości, są tylko rzeki cieknącej z ran ropy, pełnej okrucieństwa i okruchów pleśni. To po co tu przebywać? Jaki jest sens? Przenoszę siebie z miejsca na lepsze miejsce. Zawsze mi się wydaje, że jest lepsze.
Rogale na buziach
Studenci siedzieli w Auli i pisali egzamin z przystosowania do życia. Niektórzy opisywali swoje marzenia o założeniu rodziny, inni chwalili się osiągnięciami erotycznymi, mniej lub bardziej wybujałymi. Jeden ze studentów spisywał sagę rodzinną, a pewna bardzo ambitna studentka płodziła przyszły bestseller: gorący romans w sam raz na plażę lub pod namiot w deszczowy dzień.
Cichy, wyjątkowo nieśmiały student wyrażał niewiarygodnie długie życzenie, rozwijając je literacko, którego głównym spełnieniem było to, by w dalszym życiu wszyscy zgromadzeni na Auli mieli rogale na buziach. Zawsze i wszędzie.
Później, długo po egzaminach, już na wielu ścieżkach, drogach i autostradach życiowych, różnie to bywało…