polskie centrum bizarro

Posts Tagged ‘miesiąc opowieści alicyjnych’

„paskudZin #01” już dostępny!

In Magazyny online on 24 lutego, 2022 at 1:41 pm

ALICE_Paskud

Od dziś można pobierać pierwszy numer naszego nieregularnika, paskudZinu, w formatach PDF, EPUB i MOBI.

Stworzyliśmy osobną sekcję w menu dla naszego paskudZina.

Zapraszamy do pobierania i dzielenia się z innymi – naprawdę warto!

PZ1

Pobierz PDF/EPUB/MOBI

Spis treści

488 SŁÓW OD REDAKCJI – NIEDOBRE LITERKI
PUSTKI – PAWEŁ DYBAŁA
GRZYBOĆPANIE, CZYLI ZOMBIE-KRUCJATA W KRAINIE DRAGÓW – DANIEL KUROWSKI
ZAKRĘCONY, ZAKRĘCONA – KAZIMIERZ KYRCZ JR
WIĘZIEŃ – ALICJA M. KUBIAK
WYPRAWA NA ŻYWKLOPA – MARCIN PAJMON
BUDZIKOWE SERCE – DARIA IBLIS
A JEGO WĄSY PACHNIAŁY LATEM – ALEKSANDRA BEDNARSKA
PO DRUGIEJ STRONIE ALUTKI PINDDEL – KORNEL MIKOŁAJCZYK
KRÓLEWSKIE POLOWANIE – IZA AGARES
DELIRYCJE – KRZYSZTOF SZABLA
NARODZINY ZESPOŁU OCALENIA OSIEDLA – ZETER ZELKE
WALIZKOWA ALICE, NIESAMOWITY AMATOR MARIO I TAJEMNICA WIELKIEGO DZBANA – DAWID DYRCZ
LUDZIE Z PAPIERU – ALEKSANDRA KNAP
ALICJA PO DRUGIEJ STRONIE WIEKA – TOMASZ CYMEJES
PASZCZA DZIURY – KATARZYNA „OPHELIA” KOĆMA
ALICJA W KRAINIE CZARTÓW – MARCIN ZWOLEŃ
CO DALEJ? – NIEDOBRE LITERKI
PASKUDZIN #01 – STOPKA REDAKCYJNA

M.O.A.: „Po drugiej stronie Alutki Pinddel” by Kornel Mikołajczyk

In Akcje Literackie, Opowiadania on 31 stycznia, 2022 at 11:25 am

ALICE_Paskud

No i kończymy!

Dziękujemy serdecznie za udział w naszym Miesiącu Opowieści Alicyjnych wszystkim autorom, redaktorom i – przede wszystkim – czytelnikom!

Teraz czeka nas kolejne wyzwanie: składanie pierwszego numeru naszego paskudZina, gdzie znajdziecie wszystkie swoje ulubione opowiadania okraszone ilustracjami i ciekawostkami: do zabrania ze sobą mobilnie.

A na deser: dystopijna Alicyjna „Seksmisja” w wydaniu bizarro, czyli tekst od koordynatora akcji, Kornela Mikołajczyka. Przekonajcie się, co kryje się po drugiej stronie Alutki Pinddel.


„Po drugiej stronie Alutki Pinddel” by Kornel Mikołajczyk


Na początek Rybolokaj wyciągnął spod pachy wielki list, prawie tak duży jak on sam, i wręczył go koledze, oświadczając uroczyście:

– Do Księżnej.

I

Człon-fon

Pod stolikiem w samcbudzie rozdzwonił się telefon. Siedzący naprzeciwko szofer opluł się piwskiem po sumiastych wąsach i stanął na baczność w swej czarnej liberii, mimo że w lokalu nie było żadnej K – ot, tylko smutni M zapijający upokorzenia dnia w obskurnej, zagrzybionej piwnicy. Szamocząc się z ekspresem tak niezdarnie, jakby operował nie tyle palcami, ile płetwami, facet rozsunął rozporek. Z rozbrzęczanego łona wydobył słuchawkę z bakelitu i czym prędzej przyłożył ją do ucha, rozciągając kabel.

– Halo, Księżno? Tak, tu Bing. Oczywiście, milady, zakupy. Naturalnie. Pamiętam: piąta rano, targ, świeże trufle. Najświeższe. Nie zawiodę. T-t-ta-tak, rozumiem, co mnie czeka w przeciwnym wypadku, mhm… I cztery homary. Będę na czas. Służę.

Wolno odwiesił słuchawkę na widełki wystające spod rozpiętych spodni. Dopiero wtedy – gdy uciął sygnał łączący go z pracodawczynią – rozluźnił się na tyle, by opaść na krzesło niby śnięta flądra, upocony i znerwicowany. Szloch wstrząsnął wątłymi ramionami.

Pogładziłem się po kroczu, które podniosło się na wspomnienie o owocach morza.

Jeszcze nie – pomyślałem łagodnie w jego kierunku. – Śpij. Poznasz, gdy wybije godzina naszej zemsty…

– Nie, tak się dłużej nie da! – zasmarczał Bing, dramatycznym gestem ściągając czapkę. – Nie wyrabiam, chłopie, nie wyrabiam… Za oknem brzęknie tramwaj, sąsiadowi piknie piekarnik, a ja zrywam się i odbieram. W środku pieprzonej nocy! „Halo, Księżno? Słucham, milady?”. I czekam jak głupek, aż się odezwie, aż zruga człowieka za to, że zmrużył oko, gdy potrzebowała go na gwałt. Ale czy pozwoli mi zamieszkać w posiadłości, choćby w namiocie na trawniku, żebym miał do niej bliżej z limuzyną? Gdzie tam! Nie jestem tego godzien ze swoim brudnym chromosomem Y, co nie? I nigdy nie będę.

Pociągnął długi łyk siuśków, które nazywano tutaj lagerem. Gdy odessał się od kufla, westchnął głęboko i wpatrzył w rysę na poplamionym blacie.

– Dlatego błagam cię, człowieku. Kimkolwiek jesteś, skądkolwiek się dowiedziałeś, że dla niej pracuję, zostaw mnie w spokoju. Dziękuję za piwko, doceniam, ale wybacz, nie pomogę ci. Nie potrafię nawet pomóc samemu sobie. Ja… ja za bardzo się jej boję.

Przekrzywiłem głowę, przyglądając mu się uważnie. Sposób, w jaki odwracał wzrok i kulił ramiona, w jaki krzywił się na wspomnienie o Księżnej i jąkał, gdy wspomniała o karze, opowiadał historię nie strachu, a wstydu. Znałem ten widok aż nazbyt dobrze. Wystarczyło rozejrzeć się po samcbudzie, by dostrzec tę samą historię przekserowaną na dziesiątkach zmarnowanych obliczy.

– Często to robi? – zapytałem wprost.

Przełknął ślinę i poprawił się na siedzisku. Telefon z tarczą zamiast przyrodzenia bądź co bądź nie przysparza wygód.

– To… taki jej rytuał przy zatrudnieniu. Mówi, że każdą nową zabawkę trzeba przetestować, że jej… jeżyk – wypluł to słowo z jadem – zwęszył już niejeden bubel. Nie odmówisz jej ani się nie obronisz. – Zwiesił smętnie łepetynę. – Nie, jeśli zależy ci na porządnej pracy.

Posłałem mu krzepiący uśmiech.

– Cóż, będę na siebie uważał. Kiedy już dasz mi rekomendację.

Wyjąłem zza pazuchy list polecający i rozłożyłem go przed nim. Postukałem w miejsce, gdzie brakowało najważniejszego. Podpisu kogoś zaufanego.

Bing zamrugał jasnymi, wyłupiastymi oczkami. Zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, co do niego powiedziałem.

– Czyś ty, chłopie, kompletnie zmarcowiał? – syknął, wychylając się ponad lichym blatem. – Masz pojęcie, kim jest Księżna? Stracisz łeb, gdy tylko się dowie, że coś kombinujesz. Obaj stracimy!

– Nie, mój przyjacielu. Stracimy co najwyżej kajdany. – Splotłem przed sobą palce. – Dwanaście lat temu Pinddel Biolabs wypuściło na świat ten przeklęty Womanderland. Dwanaście lat temu płeć piękna, K, upodliła nas, skundliła i wcisnęła sobie pod obcas. Ten cholerny wirus kompletnie uprzedmiotowił M, transmogryfikował nasze członki, „narzędzia opresji”, w służbofony takie jak twój, węże ogrodowe, kocie pyszczki, bukiety gadających stokrotek… cokolwiek wynurzyło się akurat z zupy Chaosu. Wszystko zaś przez Alutkę Pinddel. Rzekomą królową bioinżynierii, której, co zastanawiające, nikt nie oglądał na oczy. To znaczy: nikt poza twoją szefową…

Przeciągnąłem palcem po kondensacji na jego kuflu i zebrawszy wilgoć, wyrysowałem wokół kartki kilka spiral, gwiazdek, żmirłaczy pożerających własne ogony. Zaklęcia słane do wszechświata, by wspomóc mnie w misji.

– Nie zastanawiałeś się, czemu „Malutka” mianowała Księżną swoją zarządczynią? – ciągnąłem, łapiąc wreszcie jego rozbiegany wzrok. – Czemu sama nie przebywa na świeczniku i nie spija śmietanki? One coś ukrywają. Na temat tego, skąd wziął się wirus. Potrzebuję dostępu do Pinddel Biolabs, aby wywlec te tajemnice na światło dzienne.

Jego postawa wyraźnie się rozluźniła.

– Och, jesteś zatem… jak to się nazywa… dziennikarzem śledczym? – zapytał ożywiony.

– Kimś w tym rodzaju – odparłem.

Członek aż skręcił mi się na to kłamstwo, rechocząc z głębi gardzieli. Zdzieliłem go w dziób pod stołem. Im mniej osób znało mój plan, tym lepiej. Czytaj resztę wpisu »

M.O.A.: „Alicja w Krainie Czartów” by Marcin Zwoleń

In Akcje Literackie, Opowiadania on 29 stycznia, 2022 at 11:46 am

ALICE_Paskud

Alicja trafiała przez czas trwania Miesiąca Opowieści Alicyjnych w wiele miejsc. Nasi autorzy wysyłali ją do nieskończonych domostw, do grobu, na wyprawy, polowania i zbiory grzybów. Ale nigdy jeszcze nie odbyła tak długiej i zajmującej podróży jak w Krainie Czartów u Marcina Zwolenia.

Wskoczcie zatem w głąb Gównego Wyjścia i zapoznajcie się z chomikiem Racuchem, żukiem Żeliborem i innymi fantastycznymi postaciami, które towarzyszą Alicji w wojaży jej życia. Czy uda się jej powrócić do rodziców i wymierzyć zemstę?


„Alicja w Krainie Czartów” by Marcin Zwoleń


PRLG

– Alicjo! Alicjo! Chodź tu natychmiast! – Tubalny głos wzruszył powietrzem, po czym ciężko opadł na podwórko niczym postatomowy popiół. – Dokąd ona znów polazła?!

– Córeczko, pokaż się! Zaraz wyjeżdżamy! – Zgrzytliwy jak taniec gwoździa na szkle sopran dołączył po chwili. – Przestań się chować i przyjdź pożegnać się z babcią!

– Jeśli za moment nie wyruszymy, spóźnimy się na samolot – pieklił się mężczyzna. – No, gdzież ona jest? Alicja!!!

Cisza. Jedyną odpowiedzią był dolatujący z dachu stodoły, podobny do śmiechu, bociani klekot.

– Co za cholerne dziewuszysko! – Ojcowska cierpliwość kurczyła się w zatrważającym tempie. – Alicjo! A niech cię czarci porwą! Nie zdążymy przez ciebie!


1. PORWANIE NA ŚNIADANIE

Duże niebieskie oczy dziesięciolatki rozszerzone przerażeniem, zza którego wyglądała ciekawość, rejestrowały osobliwy widok. Zdezorientowana Alicja nie bardzo wiedziała, jak to się stało, że nagle znalazła się na ukwieconej łące, pełnej kolorowych motyli, puszek po gazowanych napojach i obgryzionych kości. Jeszcze niedawno, schowana w stogu siana, zaśmiewała się do łez, podglądając przez szparę w ścianie stodoły oszalałych z bezradności rodziców.

Tymczasem stała na polanie pod rozłożystym dębem i nie mogła nawet drgnąć. A to za sprawą mocnego sznurka do snopowiązałki, który ciasno spajał jej ciało z pniem, wciskając między łopatki chropowatą korę. Do tego okropnie mrowiło ją w nogach; głównie dlatego, że tkwiła po kolana w mrowisku. Już otwierała usta, żeby zaprotestować wobec zaistniałego stanu rzeczy, gdy zza pleców rozległ się brzdęk sztućców i skrzekliwy głos:

– Znów to samo – utyskiwał. – Czy ci kretyni myślą, że naprawdę nie mamy nic innego do roboty, jak tylko porywać niesforne bachory? I to w porze posiłku.

– Nie narzekaj, Pyszczku – włączył się baryton. – Zawsze są z tego jakieś korzyści.

– Też mi korzyści, zapomnij o okupie. Zazwyczaj nikt nie chce płacić za te małe potwory.

Alicja nadstawiła uszu. Głosy brzmiały jakby znajomo.

– Cóż, Pyszczku, jeśli nie będzie okupu, to zawsze możemy…

Zdanie urwało się niespodziewanie jak sznur pod ciężarem wisielca. Rozdzierający wrzask wypełnił powietrze.

– Mamo?! Tato?! Co tu się dzieje?! Dlaczego mnie związaliście?! – Alicja rozpoczęła bezradną szamotaninę pod dębową koroną. – Rozwiążcie mnie natychmiast!

Właściciel barytonu westchnął ciężko.

– Ocknęła się. Sprawdzę, co u niej.

– Załóż kominiarkę i na wszelki wypadek zabierz kastet. Może być niebezpieczna. Pamiętasz tego ostatniego gówniarza? Ostro kąsał.

– Racja, Pyszczku. Dla pewności wezmę też paralizator.

Alicja, nie mogąc się doczekać, wściekle tupała nogami, wyjąc przy tym nieprzerwanie, jak gdyby ktoś cofnął jej roczny abonament na słodycze. Kiedy zamaskowana postać w końcu przed nią stanęła, zamilkła na moment, by po chwili na nowo dać upust złości.

– No nareszcie! Co wam odbiło, żeby mnie wiązać?! Nienormalni! Powinniście się leczyć! – Wartki potok słów nie miał końca. – I czemu, kura nać, ukrywasz twarz pod kominiarką, tato?!

– Nie jestem twoim tatą. – Zaskakująca odpowiedź zamurowała Alicję.

– No to kim? – zapytała niepewnie.

Kominiarka podjechała do góry i w tym samym momencie zgasło światło.

– Zemdlała – oznajmił baryton.

Czytaj resztę wpisu »

M.O.A.: „Pustki” by Paweł Dybała

In Akcje Literackie, Opowiadania on 27 stycznia, 2022 at 12:01 pm

ALICE_Paskud

Dziś święto najważniejsze i punkt kulminacyjny naszego Miesiąca Opowieści Alicyjnych: 190. rocznica urodzin Lewisa Carrolla. Matematyk, poeta, prozaik, ilustrator, wynalazca, diakon i fotograf, Charles Lutwidge Dodgson stworzył – jak dowodzi ów Miesiąc – niekończące się źródło inspiracji dla autorów fantastyki; w tym tej spod bandery dziwności, czyli bizarro fiction.

Celebrujemy ów dzień tekstem, który nawiązuje bezpośrednio do człowieka po drugiej stronie pióra. W „PustkachPawła Dybały pojawia się imć Carroll, prawdziwa Alice, a także gość, co się zwie Rciadło.

Zapraszamy serdecznie, bo naprawdę, naprawdę warto.


„Pustki” by Paweł Dybała


Odbiło mu się tak paskudnie, wręcz obleśnie, tą zmierzłą, wredną niewiastą, która co rano mizdrzyła się przed nim w dziwnych pozach. Odbiło się kapeluszem, szminką, grymasem i pretensjonalnym poczuciem wyższości, wyrażanym doprawdy obrzydliwymi komentarzami, wygłaszanymi w umyśle wobec całego świata. Nie znosił jej serdecznie i do niedawna mdliło go na samą perspektywę kolejnego rendez-vous z madame Zmierzliną. Niemniej ostatnio wszystko się zmieniło – i choć nadal co poranek krzywił taflę, niemal pękającą od okropnego widoku, przy zdrowej lustrości trzymała go jedna myśl.

Rciadło wreszcie miał kogo wypatrywać.

Tak bardzo tęskniłaknął tego spełnienia! Sam nie potrafił określić, co było przyjemniejsze: codzienne spotkania z małą Alicją czy słodycz towarzysząca oczekiwaniu na te chwile i cudopewność, że nadejdą. A może… może nadzieja, że już nigdy nie będzie musiał na nie czekać?

Ohydztwo poszło sobie wreszcie, madamując, utyskując i zmierzliniąc jak zwykle. W salonie jęły hałapsować pląsające w powietrzu drobiny kurzu. Dołączył do nich ogłuszający szmer firan, świst przebijających przez nie promieni słonecznych i trzepot potężnych muszych skrzydeł. Rciadło kontemplowałby tę ciszofonię znacznie uważniej, lecz tego dnia dołączył do niej nieśmiałosny akcent narastającego oczekiwania. Przyjdzie. Już niebawem przyjdzie. Klamkną drzwi, zastopodudni parkiet, a salon rozebrzmi perlistym śmiechotonem.

Spokojnie. Bez nerwów. Już jakiś czas temu zauważył, że ekscytacja objawia się u niego wzmożoną skłonnością do radosnaiwnego słowotwórstwa.

Klamk, stuk, wesoły, niewinny chichot.

Jest!

Kilka kolejnych stuków, innych, głośniejszych. Barytostare chrząknięcie.

– Alicjo, moja piękna Alicjo… Czy dziś również zgodziłabyś się dla mnie pozować?

Euforia Rciadła momentalnie zmieniła się w irytację, po niej zaś w nieśmiałe zadowolenie. Nie znosił drania; widział, bo jakże tu nie widzieć, jak patrzył na jego Alicję. A jednocześnie wiedział, że dzięki niemu ona stanie się prawdziwie, prawdziwiecznie i przezupełnie jegowłasna.

– Nie dziś, wujku Lewisie! – zaszczebiotała dziewczynka. – Dziś chcę się pobawić w chowanego!

Zatrzymała się przed Rciadłem, śliczna, roześmiana, tuląca ulubionego pluszowego króliczka. Za nią on – odziany we frak jegomość w średnim wieku, o włosach ufryzowanych w lekkie fale. Położył Alicji dłoń na ramieniu i uśmiechnął się zagadkowo. Niepokojąco.

– Jak sobie życzysz, moja droga. Ale obiecaj, że jutro znajdziesz dla mnie więcej czasu.

– Obiecuję, wujku! – Jego Droga (też coś!) aż podskoczyła i klasnęła z ekscytacji. – Ty szukasz! Licz do dwudziestu!

Tupnięcia, stuknięcia, klamki i trzaski przeszły w szalejącą ciszę, w której imć Carroll przyglądał się swojemu odbiciu, zaledwie nieco mniej obrzydliwemu od Zmierzlinowego. Zazwyczaj dorośli stojący przed Rciadłem rozpoczynali działania na rzecz poprawy swej aparycji, bez względu na to, czy zachodziła taka konieczność. Ten jednak sterczał bez ruchu i rozmyślał.

Rciadło doprawdy nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy pojął, że słyszy nie same rozmowy. Myśli, wewnętrzne monologi, bezgłośne jęki, nieme krzyki – dusza osoby, której wizerunek pojawił się na jego Rciadłowej tafli, stawała się dlań naga. Czytaj resztę wpisu »

M.O.A.: „Walizkowa Alice, niesamowity amator Mario i tajemnica Wielkiego Dzbana” by Dawid Dyrcz

In Akcje Literackie, Opowiadania on 25 stycznia, 2022 at 12:01 pm

ALICE_Paskud

Takie nam czasy nastały, że człowiek chce czasem fuknąć: „Amatorszczyzna!„. Szczególnie kiedy spogląda na nieŁADne, nieskŁADne poczynania święto**bliwie nam panującego nie-rządu. Czasem jednak zdarza się tak, że bycie amatorem w najprzeróżniejszych dziedzinach to przydatna i pożądana umiejętność.

Dziś zatem w rolach głównych wystąpią niesamowity amator Mario oraz, jakżeby inaczej, Alice. Alice wyciągnięta z waliz. Odkryjcie tajemnicę Wielkiego Dzbana wraz z bohaterami tej zacnej bizarrodysei Dawida Dyrcza. Hej!


„Walizkowa Alice, niesamowity amator Mario i tajemnica Wielkiego Dzbana” by Dawid Dyrcz


– 1 –

Alice leżała na łóżku, wyrzucając z siebie morze łez i zalewając tym samym mieszkającego nad nią sąsiada. Ostatnio często płakała, zbyt często, dosyć często, ale często. Łezka za łezką unosiła się w górę, osiadając na alabastrowym suficie. Kreowały oblicza odległych miejsc, znanych z wieczornych opowieści na dobranoc mamusi i tatusia. Twarzowe wymiary, które teraz uśmiechały się i wabiły urokiem, przemawiały do niej drzewnymi słojami, morskimi głębinami, górskimi dolinami. W końcu zlały się ze sobą, tworząc olbrzymi wir wodny, który wchłonął część sufitu. Przez tę łzawą topiel wpadł do niej siedzący na krześle, trzymający filiżankę z gorącą herbatą, sąsiad Paweł. Dobrze go znała z widzenia. Miał duże, oklapnięte uszy i skakał obunóż po kilka schodów na raz, przez co ten i ów brał go czasami za królika. Ostatecznie sprawę wyjaśnili dzielnicowy z weterynarzem, którzy po wylegitymowaniu, rewizji osobistej, a także wykonaniu testu na marchewkę jednogłośnie potwierdzili, że Paweł w sześćdziesięciu dziewięciu procentach jest człowiekiem.

– O, cześć, sąsiadko! Ach, więc leżysz sobie i zalewasz smutek łzami. Co powiesz na herbatkę na pocieszenie? – zapytał niespodziewany gość, wysuwając do niej rękę z nadgryzioną króliczymi zębami filiżanką.

– Nie, dziękuję. Dopiero druga w nocy, nie podpijam – odpowiedziała piskliwym głosem dobitnie świadczącym o jej dziewictwie. – Jestem na diecie.

– Bez obaw, no weź. Odchudzająca; cukier już wcześniej wyjadłem, od razu po zaparzeniu – kusił, sunąc językiem po krawędziach.

– Nawet nie wyobrażasz sobie, jak się cieszę z twojej wpadki. Potrzebuję odgórnej porady. – Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem.

– W sumie to sama mnie ściągnęłaś. – Zmarszczył po króliczemu nos. – Powiedz zatem, o co chodzi?

– Zakochałam się. Myślałam, że z wzajemnością, ale… – otarła kolejne łezki, które tym razem zgarnęła do buzi i szybko połknęła, aby się nie odwodnić – chyba dał mi kosza.

– A to łajdak. Wręczył ci go osobiście, czy anonimowo zostawił pod drzwiami z życzliwym donosem na samego siebie? Pytam, bo jestem zatwardziałym, niezdecydowanym, kawalerem-prawiczkiem z ciągotkami biseksualnymi i nieszczególnie znam się na tych sprawach. Niemniej chętnie posłucham o twoim pierwszym razie, jeśli w ogóle go przeżyłaś, a jak nie, to pewnie któraś z koleżanek zwierzyła ci się kiedyś w sekretnym sekrecie, co? No powiedz, jak to się odbyło? Tylko ze szczegółami, abym zobrazował to sobie, gdy będę już leżał pod kołderką, z rękoma schowanymi w majtkach.

– Nic nie rozumiesz. Jako dziewica nie koleguję się z rozwiązłymi dziewkami. Zawstydzasz mnie. – Okręciła czarny loczek wokół palca. – Więc od początku. Usiądź wygodnie na spadniętym krześle, to będzie długa historia. Nie dalej jak parę dni temu, jak zwykle wieczorem, wyłączyłam w pokoju światło. I wyobraź sobie, że w domu naprzeciwko, ktoś wyłączył lampy równocześnie ze mną. Bardzo się zaciekawiłam, zaintrygowałam niesamowicie. Widzisz, bo ja często dzwonię do wróżek, czytam horoskopy, posiadam karty tarota i wierzę w przeznaczenie. Szybko pstryknęłam światło – on uczynił to samo. I tak kilkadziesiąt razy. Zestrajał się ze mną. Zaczęliśmy migać do siebie alfabetem Morse’a. Najpierw same sylaby. Jakaż frajda! Aż poczułam motyle w brzuchu. Nie pomyśl sobie, że jestem łatwą dziewczyną, ale dosyć prędko przeszliśmy do czytania poważniejszych książek. Ten słodziak znał nawet „Anię z Zielonego Wzgórza” i bajkę o śwince Pooyan.

– Dobrze, ale skąd założenie, że mówimy o mężczyźnie i że dał ci kosza? Miał motyw? – zainteresował się Paweł, który od czasu marchewkowego testu z podnieceniem zaczytywał się w kryminałach o twardych gliniarzach i detektywach-weterynarzach, a do tego marynarzach.

– Po cieniu; od razu mi się spodobał. Piękny, czarujący, falujący na ścianie, taki rozumiesz… szalenie męski i uroczy. Zakochałam się w nim od pierwszego spojrzenia. Poznałabym go wszędzie. Niestety, gdy zebrałam w sobie odwagę, aby zaproponować randkę, w jego mieszkaniu zgasły światła i do dzisiaj nic się nie zmieniło. Na bank zniechęciłam go eko-ledowymi żarówkami o ultrachłodnej barwie! On mnie już nie kocha… – Kolejne łezki skonsumowała równie skwapliwie jak poprzednie.

– Pojmuję, do czego zmierzasz, ja was dobrze znam. Wszystkie myślicie o jednym – trajkotał, pryskając wokół śliną. Starał się przy tym dojrzeć jak najwięcej przez prześwitującą białą koszulę, pod którą Alice nie nosiła biustonosza. Dwie rodzynkowe szpice wyraźnie zaznaczały szczyty. – Niestety, nie pomogę, jestem zbyt nieśmiały w tych sprawach. Może sąsiad z dołu nie śpi. Poproś go o rozdziewiczenie, dla mnie to za dużo. Spadam.

Pożegnał się, grzecznie zabierając ze sobą filiżankę oraz krzesło i wyszedł przez okno, spadając w górę wprost do swojego mieszkania. Po chwili Alice zauważyła, że zatkał ręcznikiem dziurę, a także usłyszała szuranie przesuwanego materaca. Nie umknął jej uwadze również mały otworek z widocznym różowo-czerwonym okiem i przez parę sekund (nie więcej niż dziewięć), odgłos jakby klaskania zakończony westchnieniem. Najwyraźniej sąsiad ostro jej kibicował. Czytaj resztę wpisu »

M.O.A.: „Paszcza dziury” by Katarzyna Ophelia Koćma

In Akcje Literackie, Opowiadania on 23 stycznia, 2022 at 12:01 pm

ALICE_Paskud

Mówi się, że liczy się nie to, jak upadamy, a to, jak się podnosimy. Generalnie, zgadzamy się z owym stwierdzeniem, ale prawdą również jest to, że ze wszystkiego da się zrobić sztukę. Także ze spadania. A także ze składania egzoplanet w origami papug kakadu, jak dowodzi nasz Paskud, ale to już zupełnie inna para kartoszy.

Dziś opowieść o tym, że czasem, kiedy wpadnie się w dziurę, można spadać i spadać, i spadać, i spadać, i nigdy nie sięgnąć dna. Zobaczcie, jak do tematu podeszła Katarzyna Koćma zwana również Ophelią.


„Paszcza dziury” by Katarzyna Ophelia Koćma


And still I am there falling down in this evil pit

But until I hit the bottom, I won’t believe it’s bottomless.

The Handsome Family, The Bottomless Hole

Spadam, spadamy, spadliśmy, będą spadać. Raz w górę, raz w dół, raz na boki. Otchłaniowe istoty przeznaczono spadaniu. Zaistnieją po to, by spadać.

Imienia nie pamiętam, lecz pochodzę z Ohio. Paszcza dziury wessie mnie ze stodoły. Wyjdę jedną czarną dziurą, wpadnę w drugą. Dom. Stodoła. Życie. A między nimi bezdenna przestrzeń.

Żona zobaczy, jak całuję dzieciaki na do widzenia. Tatuś ma ważne sprawy. Tatuś zbada otchłań. A może to otchłań zbada tatusia. Tatuś wróci albo nie wróci. Ale zawsze wraca: tatuś albo jakieś coś.

Dziesięć.

Ziemia od wewnątrz jest szkarłatna. Będziemy mijać białego królika z zegarkiem. W paszczy dziury nakręcają czas. Kto wie, czy tym razem się nie uda i nie rozleje się, zamiast biec do pewnego od.

Dziewięć.

Wypił marmoladę, zjadł szkło. Nie musiał wrzucać śmieci. Czarne dziury to nie kloaki, którymi da się przelecieć Ziemię na wylot. Taka dziura obrazi się na was i tyle. Chyba że wpadnie tam krowa. Bądź traktor. Wtedy poprosilibyśmy, żeby przejechała Ziemię. Byłoby trochę bliżej, do jakiegoś przodu. Albo tyłu.

Osiem.

Coś od wewnątrz płacze, widać jak z dołu rozkapują łzy. Pewnie królik zgubił kamizelkę i właśnie samotnie zbliżyli się do dna. Rydwan uwity z lin, które ukradłem żonie, nie potrafi tak pędzić. Co chwilę obijaliśmy się o pustkę. Trzeba było tam zostać, w Ohio, przy stodole, przy otchłani. Zdawało mu się, że drugi raz nie pozwoliłby paszczy dziury nakarmić się sobą samym. Teraz nie pora myśleć. Pora omijać napierającą od spodu kałużę, która połyka świat.

Siedem.

Orzeł, gołąb i papuga tańczą nad naszymi głowami. Cytrynowe skrzydła rozwietrzyły pustkę. Dlaczego ta dziura zakręca? Czy nie cechują jej ciągoty do nicości? Gołąb pikuje pod stopami, papuga trzyma się bliżej góry, bliżej światła. Czyżby bała się utraty barw? A cóż to tam obok trzepocze szkłem? Czy to nie orzeł wpadł w słoik po marmoladzie?

Sześć.

Stukamy w przestrzeń, wyobrażając sobie drzwi. Ryby płyną do góry, między nimi żaba. Jej ubranie nie pasuje do okazji. Czy wy wdziejecie strój lokaja na spotkanie z dziurą? Jama bez dna faluje, przemieszcza się ku górze. Chciałem się z niej wydostać, a ona z nas. Nie polubimy się, nie pasujemy do siebie. Paszcza dziury pluje nami do zatracenia.

Pięć.

Zawisł mu uśmiech bez ciała. Zajrzyjmy do paszczy i policzymy zęby. Prawdopodobnie któryś z nich prowadzi wprost w ogon. Miau szybuje w otchłań niczym grom z ciemnego piekła. Kot zjada myszy, kot zjada żaby. Więc dziura zjadła kota. W ich domu, w Ohio, również trzymamy koty. Koty szare, smutne i bez uśmiechu. Koty, których nie wsysa wir.

Cztery.

Może jeszcze herbaty, może zrobimy podwieczorek? Kropla cieczy rozwarstwi się, wypełnia wszystkie filiżanki, które leciały ze mną. Wreszcie istota ludzka, wreszcie jakiś człowiek. Niechby i szalony, grunt, że pędzi, że dryfuje przez otchłań, za nic mając lęk o kapelusz. Gdyby wpadł wcześniej, zagralibyśmy w karty. Teraz też nam się uda. W golfa. Jego głową. Ale dziura go nie kocha, więc wypada gdzieś po drodze. Dziura kocha tylko mnie.

Trzy.

Przyspieszył, bo liny się skończyły. Musimy znaleźć inny środek lokomocji. Nibyżółwiu, użycz nam swej skorupy. I nie rozpryskuj dłużej kropelek zielonej zupy. I tak w niej nie utoniemy, zmierzamy przecież do dna. Kiedyś myślałem, że w Ohio rośnie wyłącznie kukurydza. Kto by przypuszczał, że wyhodowaliśmy dziurę?

Dwa.

Smok nie jest zielony, a ognista paszcza gdzieś się kończy. Nudno spadać, nawet jeśli widział nad sobą niebo. Gadzie skrzydła produkują wiatr, wicher, tornado. To przez nie powstała jama. Jama-wir, jama-kloaka, jama-coś, co odwodzi od ziemi. Ogień smoka spali w końcu dziurę. Paszcza pełna kłów pochłonie paszczę pełną nicości. Ale zanim to nastąpi, po nad nie ostanie się ślad. Rozpadamy się, zatracamy, nicujemy.

Jeden.

Już prawie dno. Prawda? Prawda? Dopóki nie dotknę gruntu, nie uwierzę, że bez dna. Dziewczyna w niebieskiej sukience. Moja żona, któraś z córek? Mówi, że Alicja. Czyli nie ona. Nie one. Nienawidziliśmy dziury. Odbierze żonę, dzieci, samochód, Ohio. Nawet kukurydzę pochłonie i przetrawi. Dlatego za wszelką cenę nie można cofać się w górę. Trzeba do dna, do samego dna.

Dziesięć.

Spadam, spadamy, spadliśmy, będą spadać. Raz w górę, raz w dół, raz na boki. Otchłaniowe istoty przeznaczono spadaniu. Zaistnieją po to, by spadać.

Imienia nie pamiętamy, lecz pochodzę z Ohio. Paszcza dziury wessie nas ze stodoły. Wychodzimy z jednej czarnej dziury, wpadną w drugą. Dom. Stodoła. Życie. A między nimi bezdenna przestrzeń.

Żona patrzy, jak całuję dzieciaki na do niewidzenia. Tatuś ma ważne sprawy. Tatuś bada otchłań. A może to otchłań badała tatusia. Tatuś wróci albo nie wróci. Ale zawsze wraca: tatuś albo jakieś coś.

I tak już będzie zawsze.

M.O.A.: „Grzyboćpanie, czyli zombie-krucjata w Krainie Dragów” by Daniel Kurowski

In Akcje Literackie, Opowiadania on 21 stycznia, 2022 at 12:01 pm

ALICE_Paskud

Tematyka substancji psychoaktywnych łączy się z tematyką Alicji jakoś tak naturalnie. Wiadomo, konwencja snu przypomina częstokroć narkotyczny trip, a i spożywanie grzybków, płynów i ciastek z cudacznymi skutkami kojarzy się przecież jednoznacznie.

Dziś będzie zatem o ćpaniu, a konkretnie o grzyboćpaniu w Krainie Dragów. Na dokładkę w wykonaniu zombiszonów. Zapraszamy do zażycia w imieniu Daniela Kurowskiego.


„Grzyboćpanie, czyli zombie-krucjata w Krainie Dragów” by Daniel Kurowski


Ali­cja po­wo­li otworzyła oczy.

Wi­dzia­ła nie­wy­raź­nie las krzywych drzew, których neonowe konary wyginały się jak palce artretyka. Bez­list­ne ko­ro­ny po­zwa­la­ły do­strzec niebo, roz­świe­tla­ne co jakiś czas chaotycznymi eks­plo­zjami przy­po­mi­na­ją­cymi pokaz fa­jer­wer­ków.

Gdzie była? Co się stało? Jej wspo­mnie­nia skrywały się za gęstą mgłą. Zewsząd słyszała przy­tłu­mio­ne rozkazy, wo­ła­nia, krzyki – nie wie­dzia­ła, do kogo na­le­ża­ły głosy. Odnosiła wrażenie, że ktoś zdzie­lił ją tępym na­rzę­dziem w tył głowy.

Znowu przedaw­ko­wa­łam to gówno? – po­my­śla­ła i spró­bo­wa­ła się pod­nieść, jed­nak coś jej w tym prze­szko­dzi­ło. Gdy wreszcie odzyskała wzrok, Ali­cja do­strze­gła me­ta­lo­wy pręt wbity w brzuch, który przy­gważ­dża­ł ją do ziemi.

Kurwa, zajebiście.

Pędziły ku niej po­sta­cie ubra­ne w woj­sko­we mun­du­ry z czer­wo­ny­mi opa­ska­mi na ra­mie­niu. Zna­jo­me, gni­ją­ce głowy. Przy­ja­ciółki.

– Ali­cjo, my­śla­łam, że naprawdę już nie ży­jesz! – wy­dy­szała Mary i po­mogła jej się pod­nieść, wy­cią­ga­jąc przy tym pręt. – Ostat­ni raz tak od­le­cia­łaś na squ­acie w uro­dzi­ny Jane.

Z dziu­ry w brzu­chu wy­sy­pał się kurz i garst­ka ro­ba­ków oraz ma­łych pa­jącz­ków, które od razu za­le­pi­ły ranę gęstą pa­ję­czy­ną. Minuta i po krzyku.

– Co jest grane? – Otę­pia­ła Ali­cja roz­glą­da­ła się do­oko­ła. Po­ła­ma­ne ko­na­ry drzew oraz pło­ną­cy wrak sa­mo­lo­tu woj­sko­we­go przy­po­mi­na­ły zwło­ki smoka. Sceneria jak po grubej im­pre­zie. – Czy za­czę­ła się kru­cja­ta?

– Tak, ze­strze­li­li nas, ale dotarłyśmy do Kra­iny Dra­gów – od­par­ła Jane i po­da­ła Ali­cji le­żą­ce na ziemi: ka­ra­bin oraz ka­ta­nę. – Mu­si­my się stresz­czać, ko­mu­ni­ści Czer­wo­nej Kró­lo­wej na pewno już po nas bie­gną!

– Trzymaj, po­win­no ci pomóc. – Mary wręczyła jej proszek w saszetce, który dziew­czy­na bez wa­ha­nia wciągnęła. Po chwi­li po­czu­ła się zde­cy­do­wa­nie le­piej. Dobrze trzepało.

Wróciła pamięć. Świę­ta misja w Kra­inie Dra­gów. Wy­ba­wie­nie.

Ali­cja otrzą­snę­ła się i przy­ję­ła obie bro­nie; za­wiesiła ka­ra­bin na ra­mie­niu, a ka­ta­nę wsa­dziła do swo­jej po­chwy. To naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce.

Za­wro­ty głowy od­cho­dzi­ły w za­po­mnie­nie. Zwy­kle tak się działo, gdy bu­dzi­ła się po wielu epic­kich tri­pach, zwieńczonych sracz­ką i wy­mio­ta­mi. Przy­wy­kła.

Teraz pew­nie też się tak skoń­czy – po­my­śla­ła. – Choć, kurwa, oby nie tym pierw­szym.

Trzy przy­ja­ciółki po­de­szły ostroż­nie do żoł­nie­rzy znaj­du­ją­cych się przy drze­wach. Więk­szo­ści z wojowników gniły głowy tak jak Ali­cji. Mieli roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce, a ich tę­czów­ki świe­ci­ły ko­lo­ro­wym bla­skiem.

 Na zie­lo­na­wych twa­rzach nie­po­kój mie­szał się z eks­cy­ta­cją.

Ge­ne­rał Pinkman stał na sko­ru­pie wiel­kie­go żół­wia i ob­ser­wo­wał ze­bra­nych mundurowych. Jego szary mózg wy­sta­wał z czasz­ki, przy­po­mi­na­jąc Ali­cji roz­wod­nio­ną ga­la­re­tę.

Do­wód­ca po­cią­gnął parę razy nosem i podjął przemowę, gdy tylko żoł­nie­rze usta­wi­li się w pro­wi­zo­rycz­nym sze­re­gu. Ali­cja zajęła pozycję na samym przo­dzie, gotowa do działania.

– Dobra, panie i pa­no­wie, czas ode­brać coś, co do nas należy! – Choć mówił szyb­ko swym wysokim głosem, jego ko­men­dy do­cie­ra­ły do ucha nawet naj­bar­dziej roz­ko­ja­rzo­ne­go ćpuna. – W tych la­sach rosną naj­rzad­sze ha­lu­cy­nki na świe­cie. Nasze grzyb­ki, które ukra­dły te prze­klę­te ko­mu­chy! – Ge­ne­rał splu­nął czar­ną fleg­mą, po­cią­gnął nosem i kon­ty­nu­ował: – Dzie­li­my się szyb­ko na dwie grupy. Nie­bie­scy mają za za­da­nie sztur­mo­wać las, by oczy­ścić drogę i zli­kwi­do­wać za­gro­że­nie. Czer­wo­ni – wska­zał na Ali­cję – za­bio­rą oca­la­łe świ­nio­pa­ją­ki i będą zbie­rać ha­lu­cyn­ki, by Biała Kró­lo­wa ugo­to­wała grzy­bo­wą dla na­sze­go Świę­te­go Me­lan­żu. Po to tu je­ste­śmy! Czytaj resztę wpisu »

M.O.A.: „Królewskie polowanie” by Iza Agares

In Akcje Literackie, Opowiadania on 19 stycznia, 2022 at 12:01 pm

ALICE_Paskud

Ostatnio było o wyprawie. Dziś zaś będzie o polowaniu. Bynajmniej nie pozostajemy jednak w klimatach morskich, bo historia, tak fantastycznie przedstawiona przez Izę Agares, to dramat polityczno-osobisty w klimacie The Most Dangerous Game (1932). Tyle że, rozumiecie, z Marcowymi Zającami i Gąsienicami.

A że dziś obchodzimy również Dzień Popcornu, rozsiądźcie się wygodnie i potraktujcie tę historię jak film. Bez owacji na stojąco z pewnością się nie obędzie.


„Królewskie polowanie” by Iza Agares


Zewsząd dochodziło złowrogie miauczenie kotów. Alicja uciekała, ocierając się o gęste, ostre krzewy. Kaleczyła się niemal na każdym kroku. Strzępki umazanych krwią ubrań zdobiły pozostawione w oddali rośliny. Serce waliło niemiłosiernie, chcąc wyskoczyć z przepracowanych płuc. Słyszała je w myślach, prosiło, by przystanęła, odpoczęła, dała mu odetchnąć. W ustach czuła smak nadchodzącej porażki. Mimo to nie poddawała się, walczyła. Nie potrafiła inaczej; tego nauczyła ją Biała Królowa Matka.

Jak na ironię losu rozerwali ją na kawałki, gdy biegała po komnatach w samej koszuli nocnej; bezbronna, wystraszona, z białą chusteczką w dłoni. Spanikowała, postąpiła wbrew własnym zasadom i zapłaciła za to najwyższą cenę. Zwierzaki nie przestrzegały żadnych reguł. Futrzaści oprawcy przewrócili ją na migoczące czystością kryształy i rozebrali na części, wyrywając spore ochłapy mięsa, oddzielając od tułowia kończyny, a na końcu głowę z wtopioną koroną. Zabrali ją na srebrnej tacy, ozdobioną liśćmi sałaty. Błyszczące strużki krwi wymieszały się z kroplami wody, poświadczając najwyższą świeżość. Widziała to wszystko ukryta za lustrem, wciśnięta między ramę a ścianę. Gdyby ją wtedy znaleźli, skończyłaby tak samo. Podczas Przewrotu Kapeluszowego, po którym Marcowy Zając przejął władzę, zginęło wielu mieszkańców Szmaragdowego Pałacu. Masakra trwała trzy dni. Niebo przybrało wtedy kolor dojrzałej pomarańczy. Martwych, pozbawionych ubrań, w większości wypatroszonych ludzi powywieszano na murach. W oczodołach trupów zasadzono marchewki. Dyndali na wietrze, obżerani z reszty godności przez obrzydliwe Żmirłacze. Istne szaleństwo.

Zakapturzona, może wymknęłaby się, korzystając z zamieszania, ale zawsze znajdzie się zdrajca pragnący przypodobać się nowej władzy. Przeskakiwała kałużę prawdy, kiedy kucharz Jacek sprzedał ją za czterdzieści okrągłych opłatków, gdy alabastrowy pantofelek błysnął ukradkiem spod długiej togi. Nie udało się. Schwytali ją, ale nie zabili. Zamiast tego przetrzymywali w lochach, karmiąc odpadami i zlewkami; często znajdowała w nich fragmenty ludzkich ciał. Nie ruszała tych dań, od samego widoku zbierało jej się na wymioty, nie wspominając o smrodzie. Dojadała mchem, pajęczyną, marzeniami i czymkolwiek, co posiadało jakąś wartość odżywczą. Wilgoć wymieszana z kurzem i stęchlizną sprawiły, że zaczęła kaszleć. Dostała alergii na ciemność. Przetrwała to, potrafiła wzbudzić w sobie Tummo – wewnętrzny tybetański żar; jedną z sześciu Jog Naropy, które zgłębiła w trakcie niedzielnych praktyk w Świecie Ludzi, gdy pewnego razu wpadła w głąb nory.

Teraz, dla uczczenia pierwszej rocznicy Przewrotu Kapeluszowego, Alicję wraz z pozostałymi jedenastoma więźniami zmuszono do wzięcia udziału w tym szalonym polowaniu. Rozpoznała w jeńcach wysoko postawione osobistości z otoczenia Królowej. Biegli ze strachem w oczach, bez butów, co rusz przewracając się i kalecząc stopy o naturalne przeszkody. Myśliwi wyłapywali każdego, kto zamykał peleton. Słyszała przerażające wrzaski. Raz nawet odwróciła się, by zobaczyć, jak koty na żywca obdzierają ofiarę ze skóry, a Marcowy Zając w wielkim, zielonym kapeluszu ze złotą klamrą wyrywa bijące serce, by wgryźć się w nie poczerniałymi zębami. On, służba i Kociska – ohydne stworzenia z Cheshire. Królowa Matka wielokrotnie przestrzegała przed ich ostrymi kłami i pazurami. Podobno potrafiły niepostrzeżenie poderżnąć gardło pazurem i zniknąć, rozpływając się w powietrzu; idealni skrytobójcy, jeszcze doskonalsi łowcy.

– Pierdolone kicajce i ich pomagierzy – powiedziała sama do siebie, przygryzając dolną wargę. Gorąca krew spłynęła do przełyku. Metalicznie słodki smak pobudził do dalszego działania, wzmógł determinację.

Królewskie polowanie trwało w najlepsze. Czytaj resztę wpisu »

M.O.A.: „Wyprawa na Żywklopa” by Marcin Pajmon

In Akcje Literackie, Opowiadania on 17 stycznia, 2022 at 12:01 pm

ALICE_Paskud

Nie każdy Alicjomaniak zna Wyprawę na żmirłacza: mękę w ośmiu konwulsjach, a to błąd. Jednym z najlepszych cytatów w historii jest bowiem odpowiedź Lewisa Carrolla na pytanie ilustratora, dlaczego wszystkie postacie w wierszu mają imiona na B. Odpowiedź brzmiała: „A dlaczego nie?”.

Bizarromaniacy rozumieją ów sentyment doskonale. Rodzina i znajomi pytają czasem: „Dlaczego czytasz książki o nawiedzonych waginach i szatańskich burgerach?”. Odpowiedzcie wtedy jak mistrz. I idźcie dalej, bo dyskutować czasem niewarto.

Ale zanim pójdziecie, zerknijcie łaskawym okiem na opowiadanie Marcina Pajmona o nieco innej, choć z całą pewnością równie szalonej wyprawie. Dreszczyk przygody gwarantowany.


„Wyprawa na Żywklopa” by Marcin Pajmon


Łamacz serc lodowych z uszkodzonym przez huragan masztem przebijał się przez mętne zwały szemrających dziewic kuszących napalonych śmiałków wilgotnymi ichłonami. Załoga, w której skład wchodzili: doktor Lizbut – smakosz każdego rodzaju pasty pokrywającej sandały od samej podeszwy; kucharz Maccz – maczający wykałaczkami landrynki owocowe w gorącej oranżadzie, aby łatwiej wyciągnąć z nich przepyszne nadzienie; zbrojmistrz Bramkrz – kolekcjoner broni czarnej i kastetów zdobionych tanimi kamieniami; maskotek Bbr – zabawkowy zwierzak pokaźnych rozmiarów z wygolonym gdzie trzeba futerkiem uwielbiający obgryzać paznokcie, zwłaszcza cudze; i inni pod wodzą pani kapitanowej Alicji – dziewczęcia z blond włosami odzianego w T-shirt z Paskudem, błękitno-białą minispódniczkę i opinające długie nogi czarne pończochy w poziome pasy; dzielnie opierała się powabnym słowom mile łechtającym od środka.

Na rozkaz Alicji załoganci zatkali uszy watmatą, uszczelniając słabość wszelaką. Nie przedarłby się przez nią nawet sam Mandragor Wielki pustoszący z nasienia skazańców Wyspę Wisielców. Ten i ów wścibił je jednak zbyt późno, rzucając się za burtę z rozpiętym rozporem, ginąc bezpowrotnie w zdaniach zwodniczych. Tym samym naszych śmiałków zostało czterdziestu plus Alicja, która – nie dalej jak w zeszłym tygodniu – skacząc w głąb lustra, trafiła wprost na łamacza, mustrując się przymusowo w kajucie kapitańskiej.

Gdy niebezpieczeństwo minęło, smugi gęstych olejków eterycznych pokryły cały pokład, co wyraźnie świadczyło, że Żywklop się tędy przechadzał.

– Czy widzicie tę olbrzymią plamę przed nami? – zapytał doktor, wskazując zmiennokształtny wytwór wyobraźni.

– Gąbka – stwierdził miękko Maccz.

– Nie, to czarny pumeks – zaprzeczył twardo Bramkrz.

– Mydło, pasta, kubek, ciepła… – przekrzykiwali się inni członkowie załogi, wymieniając najrozmaitsze łazienkowe przedmioty.

– Dosyć! – wydarła się Alicja na tyle głośno, że od razu zamilkli. – Jako kapitanowa stwierdzam, że to nic innego jak łazienkowe dildo z przyssawką do glazury i terakoty, na dodatek ciągle włączone! Ty i ty: natychmiast złapać dildacza w sieci i wyłączyć z obiegu. Podobne zużycie energii na środku niczego nie jest nijak ekonomicznie uzasadnione.

Niemniej, zanim wybrani ochotnicy, trzymając się za ręce, zdążyli spuścić się w szalupie, plama rozpłynęła się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie nawet samorodnego smrodka.

– Zatem kurs na Humpty-Dumpty! – wydała nowy rozkaz, wskazując łysego. – Tylko najpierw naprawić mi ten maszt i wciągnąć zapasowe żagle!

– Aj-aj, pani kapitanowo! – śpiewnie odpowiedzieli chórszantem, żwawo przystępując do pracy.

I tak minęło dni kilka, a kto wie, czy nie kilkanaście, gdy w oddali pojawił się zarys spowitej mgielną zasłoną, tajemniczej wyspy.

– Jesteśmy blisko – zapiszczał Bbr, strosząc niewygolone fragmenty futerka.

– Też to czuję wyraźnie – potwierdził Maccz, głaskając czule maskotka w tych samych miejscach. Czytaj resztę wpisu »