polskie centrum bizarro

M.O.A.: „Po drugiej stronie Alutki Pinddel” by Kornel Mikołajczyk

In Akcje Literackie, Opowiadania on 31 stycznia, 2022 at 11:25 am

ALICE_Paskud

No i kończymy!

Dziękujemy serdecznie za udział w naszym Miesiącu Opowieści Alicyjnych wszystkim autorom, redaktorom i – przede wszystkim – czytelnikom!

Teraz czeka nas kolejne wyzwanie: składanie pierwszego numeru naszego paskudZina, gdzie znajdziecie wszystkie swoje ulubione opowiadania okraszone ilustracjami i ciekawostkami: do zabrania ze sobą mobilnie.

A na deser: dystopijna Alicyjna „Seksmisja” w wydaniu bizarro, czyli tekst od koordynatora akcji, Kornela Mikołajczyka. Przekonajcie się, co kryje się po drugiej stronie Alutki Pinddel.


„Po drugiej stronie Alutki Pinddel” by Kornel Mikołajczyk


Na początek Rybolokaj wyciągnął spod pachy wielki list, prawie tak duży jak on sam, i wręczył go koledze, oświadczając uroczyście:

– Do Księżnej.

I

Człon-fon

Pod stolikiem w samcbudzie rozdzwonił się telefon. Siedzący naprzeciwko szofer opluł się piwskiem po sumiastych wąsach i stanął na baczność w swej czarnej liberii, mimo że w lokalu nie było żadnej K – ot, tylko smutni M zapijający upokorzenia dnia w obskurnej, zagrzybionej piwnicy. Szamocząc się z ekspresem tak niezdarnie, jakby operował nie tyle palcami, ile płetwami, facet rozsunął rozporek. Z rozbrzęczanego łona wydobył słuchawkę z bakelitu i czym prędzej przyłożył ją do ucha, rozciągając kabel.

– Halo, Księżno? Tak, tu Bing. Oczywiście, milady, zakupy. Naturalnie. Pamiętam: piąta rano, targ, świeże trufle. Najświeższe. Nie zawiodę. T-t-ta-tak, rozumiem, co mnie czeka w przeciwnym wypadku, mhm… I cztery homary. Będę na czas. Służę.

Wolno odwiesił słuchawkę na widełki wystające spod rozpiętych spodni. Dopiero wtedy – gdy uciął sygnał łączący go z pracodawczynią – rozluźnił się na tyle, by opaść na krzesło niby śnięta flądra, upocony i znerwicowany. Szloch wstrząsnął wątłymi ramionami.

Pogładziłem się po kroczu, które podniosło się na wspomnienie o owocach morza.

Jeszcze nie – pomyślałem łagodnie w jego kierunku. – Śpij. Poznasz, gdy wybije godzina naszej zemsty…

– Nie, tak się dłużej nie da! – zasmarczał Bing, dramatycznym gestem ściągając czapkę. – Nie wyrabiam, chłopie, nie wyrabiam… Za oknem brzęknie tramwaj, sąsiadowi piknie piekarnik, a ja zrywam się i odbieram. W środku pieprzonej nocy! „Halo, Księżno? Słucham, milady?”. I czekam jak głupek, aż się odezwie, aż zruga człowieka za to, że zmrużył oko, gdy potrzebowała go na gwałt. Ale czy pozwoli mi zamieszkać w posiadłości, choćby w namiocie na trawniku, żebym miał do niej bliżej z limuzyną? Gdzie tam! Nie jestem tego godzien ze swoim brudnym chromosomem Y, co nie? I nigdy nie będę.

Pociągnął długi łyk siuśków, które nazywano tutaj lagerem. Gdy odessał się od kufla, westchnął głęboko i wpatrzył w rysę na poplamionym blacie.

– Dlatego błagam cię, człowieku. Kimkolwiek jesteś, skądkolwiek się dowiedziałeś, że dla niej pracuję, zostaw mnie w spokoju. Dziękuję za piwko, doceniam, ale wybacz, nie pomogę ci. Nie potrafię nawet pomóc samemu sobie. Ja… ja za bardzo się jej boję.

Przekrzywiłem głowę, przyglądając mu się uważnie. Sposób, w jaki odwracał wzrok i kulił ramiona, w jaki krzywił się na wspomnienie o Księżnej i jąkał, gdy wspomniała o karze, opowiadał historię nie strachu, a wstydu. Znałem ten widok aż nazbyt dobrze. Wystarczyło rozejrzeć się po samcbudzie, by dostrzec tę samą historię przekserowaną na dziesiątkach zmarnowanych obliczy.

– Często to robi? – zapytałem wprost.

Przełknął ślinę i poprawił się na siedzisku. Telefon z tarczą zamiast przyrodzenia bądź co bądź nie przysparza wygód.

– To… taki jej rytuał przy zatrudnieniu. Mówi, że każdą nową zabawkę trzeba przetestować, że jej… jeżyk – wypluł to słowo z jadem – zwęszył już niejeden bubel. Nie odmówisz jej ani się nie obronisz. – Zwiesił smętnie łepetynę. – Nie, jeśli zależy ci na porządnej pracy.

Posłałem mu krzepiący uśmiech.

– Cóż, będę na siebie uważał. Kiedy już dasz mi rekomendację.

Wyjąłem zza pazuchy list polecający i rozłożyłem go przed nim. Postukałem w miejsce, gdzie brakowało najważniejszego. Podpisu kogoś zaufanego.

Bing zamrugał jasnymi, wyłupiastymi oczkami. Zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, co do niego powiedziałem.

– Czyś ty, chłopie, kompletnie zmarcowiał? – syknął, wychylając się ponad lichym blatem. – Masz pojęcie, kim jest Księżna? Stracisz łeb, gdy tylko się dowie, że coś kombinujesz. Obaj stracimy!

– Nie, mój przyjacielu. Stracimy co najwyżej kajdany. – Splotłem przed sobą palce. – Dwanaście lat temu Pinddel Biolabs wypuściło na świat ten przeklęty Womanderland. Dwanaście lat temu płeć piękna, K, upodliła nas, skundliła i wcisnęła sobie pod obcas. Ten cholerny wirus kompletnie uprzedmiotowił M, transmogryfikował nasze członki, „narzędzia opresji”, w służbofony takie jak twój, węże ogrodowe, kocie pyszczki, bukiety gadających stokrotek… cokolwiek wynurzyło się akurat z zupy Chaosu. Wszystko zaś przez Alutkę Pinddel. Rzekomą królową bioinżynierii, której, co zastanawiające, nikt nie oglądał na oczy. To znaczy: nikt poza twoją szefową…

Przeciągnąłem palcem po kondensacji na jego kuflu i zebrawszy wilgoć, wyrysowałem wokół kartki kilka spiral, gwiazdek, żmirłaczy pożerających własne ogony. Zaklęcia słane do wszechświata, by wspomóc mnie w misji.

– Nie zastanawiałeś się, czemu „Malutka” mianowała Księżną swoją zarządczynią? – ciągnąłem, łapiąc wreszcie jego rozbiegany wzrok. – Czemu sama nie przebywa na świeczniku i nie spija śmietanki? One coś ukrywają. Na temat tego, skąd wziął się wirus. Potrzebuję dostępu do Pinddel Biolabs, aby wywlec te tajemnice na światło dzienne.

Jego postawa wyraźnie się rozluźniła.

– Och, jesteś zatem… jak to się nazywa… dziennikarzem śledczym? – zapytał ożywiony.

– Kimś w tym rodzaju – odparłem.

Członek aż skręcił mi się na to kłamstwo, rechocząc z głębi gardzieli. Zdzieliłem go w dziób pod stołem. Im mniej osób znało mój plan, tym lepiej. Niektórzy M lizali pantofle do tego stopnia, że pozabijaliby się za szansę zdradzenia mnie i zapunktowania u K. Bywalcy przyglądali nam się z ukosa, zastanawiając się zapewne, czy czegoś nie knujemy, kombinujemy, czy nie warto podkablować nas najbliższemu patrolowi, tak na wszelki wypadek. Potomkowie wielkich zdobywców, Attyli i Dżyngis-chana, zredukowani do roli gryzących się po ogonach szczurów.

Bing podrygiwał nerwowo, jakby w gaciach odezwało mu się nowe połączenie. Z niezdecydowaniem spoglądał to na mnie, to na piwo, to na leżącą przed nim stronicę. Czekałem, modląc się, by moje argumenty go przekonały. Przebadałem życiorysy pracowników Księżnej, od zamkniętego w piwniczce na wino sommeliera po serwisanta talerzy satelitarnych przypiętego łańcuchem do dachu, i jedynie szofer odznaczał się tak idealną mieszanką lojalności i pokrzywdzenia. Bez jego polecenia zmuszony będę szukać bardziej… radykalnych rozwiązań.

Chłopak przygładził mokre, tłuste włosy i przymykając oczy, pokiwał głową.

– Do-dobrze – wykrztusił. – Zgadzam się. Ale jeśli coś…

Nie dane mu było dokończyć.

Tandetne drzwi ze sklejki wyleciały z równie tandetnych zawiasów, sypiąc drzazgami i kornikami. Nim M zdążyli okręcić się w stronę hałasu, do samcbudy wtargnęło pół tuzina młodych K, z indiańskimi okrzykami na ustach. Zakląłem pod nosem. Hobbystyczny Ochotniczy Oddział Pacyfikacji. Nosiły identyczne błękitne sukienki z białym fartuszkiem, różnobarwne pasiaste rajstopy oraz wstążki we włosach. Cienie podkreślały ich dzikie ślepia wyzierające z upudrowanych twarzyczek. Każda na ramieniu wspierała również kij do krokieta.

– Proszę, proszę, proszę – zaczęła przywódczyni Krokietek, zadzierając nogę, by oprzeć kozaka na ramieniu barczystego rzeźnika. – Banda warchołów postanowiła urządzić sobie późny podwieczorek, tak? Przypomnijcie mi, dziewczęta, czy Księżna nawdychała się ostatnio pieprzu?

– HOOP! Nie, siostro! – zawołały z werwą jej towarzyszki.

– Hm. Czyżby dostała rondlem w sagan i spełło jej fajle?

– HOOP! Nie, siostro!

– Zaraz, zaraz. Chcecie mi zatem powiedzieć, że zakaz gromadzenia się dla brudnych, maślizgajnych szłapów takich jak ci nadal obowiązuje?

– HOOP! Tak, siostro!

– Fantastycznie. Czyli nikt nie zaprotestuje, jeśli zrobię to…

Kopnęła delikwenta, tak że przewrócił się wraz z krzesłem, a potem wzięła zamach i rozkwasiła mu czaszkę jak dojrzałego melona. Nie poprzestała jednak na tym. Waliła i waliła, rechocząc opętańczo, gdy gęsta krew bryzgała jej na policzki.

Zapanowało pandemonium. M rzucili się do ucieczki, K – w pogoń za ofiarami. Ignorując paniczne szamotanie w spodniach, zgarnąłem pismo ze stolika i pociągnąłem za sobą Binga. Kufel śmignął nam nad głowami i rozbił się z trzaskiem, niemniej droga do toalety stanęła otworem. Wpadliśmy do środka, obijając się o siebie. W kiblu: wspomnienie po kafelkach, papka z wody i mokrego papieru na podłodze, potrzaskana muszla…

A także okno pod sufitem. Nasza ostatnia nadzieja.

Podsadziłem wystraszonego szofera do gzymsu. Złapał za klamkę i walczył przez chwilę z odkształconą, plastikową tandetą, nim zbawienny podmuch zimna uderzył nas w twarze. Zachwialiśmy się obaj.

Kątem oka dostrzegłem ruch. Puściłem Binga i odskoczyłem od ściany. W samą porę, jako że między mną a dyndającym na futrynie chłopakiem wylądował ciężki, drewniany młot, obtłukując ostatnie nieobtłuczone płytki.

Krokietka wyszczerzyła się groteskowo. Wlepiła we mnie gały i skinęła, najwyraźniej uznając mnie za godnego przeciwnika.

– Taś, taś, ptaszku – zachęcała drwiąco. – Chodź do mamy. Montowanie w domciu trofeów z takich jak ty to czysta przyjemność. – Oblizała wargi i zza pazuchy wydobyła nóż. – No, dalej. Co tam chowasz w rozporku, pochwal się. Zwierzątko, warzywo, minerał? Mama radziła już sobie nie z takimi cudeńkami, wierz jej… Wszystkie bez wyjątku wylądowały w galerii.

Młody szofer pisnął, ślizgając się rozpaczliwie, niezdolny samemu wspiąć się i zbiec z miejsca nalotu. Z głównej sali samcbudy dobiegało coraz mniej wrzasków, pisków i błagań. Okrutne K dobijały maruderów. Ich grzech: chęć spotkania się przy browarze i pogadania o bolączkach z kumplami. Jak to bywało drzewiej, nim rzeczywistość wykopyrtnęła się dokumentnie.

Na wpół zdesperowany, na wpół wkurwiony na cały ten poroniony świat, wypuściłem powietrze z płuc.

Trudno – pomyślałem do niego. – Byle szybko. Nie mamy wiele czasu.

Rozpiąłem swój specjalny, wzmocniony pasek i zaciskając pięści na materiale, ściągnąłem spodnie. Nim zamknąłem oczy, dostrzegłem wyraz przerażonego zdumienia na obliczu członkini HOOP.

Cup-łup! Rach-ciach! Dżab-dżab!

Trzy minuty później mknęliśmy alejką, lawirując wokół worków na śmieci i kotów, które materializowały się pozornie znikąd. W biegu wpychałem dłonie w okrwawione krocze. Raz uwolniony, nie dawał się łatwo uspokoić, ale głaskanie zwykle załatwiało sprawę. Ironiczne, biorąc pod uwagę, jak głaskanie działało na poprzednią formę: tę z minionej ery.

Wirus. Odebrał mi godność. Przerobił ognisko domowe w sadzawkę łez. Przemalował białe dłonie krwistą farbą. Aż nie pozostało mi nic innego, jak podnieść swój zadzierżny miecz i wymierzyć go w sprawczynię zamieszania: Alutkę Pinddel, matkę Womanderlandu.

Zakładając, rzecz jasna, że Malutka w ogóle istniała…

Padliśmy dopiero kilka przecznic dalej, w zaułku za restauracją, z której dobiegały dźwięki nie z tej ziemi: wściekły brzęk garnków i patelni rzucanych chyba ze złości o podłogę. Pewnie kierowniczka wyżywała się na kucharzach. Bing osunął się na worki ze śmieciami, nie zważając, że są pełne rybich głów. Ja wsparłem się czołem o mur, walcząc z klamrą, która nie chciała się zamknąć na odpowiednią dziurkę. Sapaliśmy jak lokomotywy, łapiąc oddechy, szczęśliwi, że nasza szara materia nie miesza się właśnie z rozlanym piwskiem w samcbudzie. Że żadna Krokietka nie zapamiętała naszych twarzy.

– Co… co to było? – wydyszał, unosząc głowę. Jego mokre oblicze zalśniło w blasku żarówki zawieszonej nad tylnym wejściem. – Wtedy, kiedy wisiałem na oknie? Nie jesteś… dziennikarzem, prawda? Jesteś tym, którego one się tak boją. Nazywają… Co ty jej… Jak…

Zmilczałem, niezdolny zaoferować sensownego wyjaśnienia. Ledwo co dopiąłem pasek i nie zamierzałem urządzać teraz nocnego pokazu za śmietnikiem. Nie wspominając już o tym, że pewne widoki rezerwowałem wyłącznie dla K… nawet jeśli stanowiły one ostatnie widoki w ich życiu.

Odlepiłem się od ściany i podszedłem, by podać szoferowi rękę. Wymruczał podziękowanie, otrzepał się, po czym, zerknąwszy nerwowo na Księżyc jak na wielki policyjny reflektor, prędko wsadził łapę w gacie i wygrzebał słuchawkę. Odwróciłem wzrok, gdy wykręcał numer na tarczy swej moszny.

– Siedem minut po północy – oznajmił, odwiesiwszy aparaturę. Dzwonił do zegarynki. – Za pięć godzin muszę się stawić na targu, a zaparkowałem na strzeżonym w drugim końcu miasta. Znowu się nie wyśpię, dostanę ochrzan za to, że wyglądam gorzej niż zdechły leszcz i Księżna…

Pokręcił głową, parskając pod nosem. Parsknięcie szybko przerodziło się w psychotyczny śmiech, jakiego od dwunastu lat doświadczali jedynie M. Kwilenie popielicy zagnanej do norki przez stado okrutnych łasic.

– Naprawdę uważasz – zapytał, wycierając spod nosa płynne gluty – że coś zdziałasz, aby nas wyzwolić? Że mój podpis na jakimś świstku stępi ten topór wiszący nam nad karkami?

Wyciągnąłem zza pazuchy wymęczoną, cudem ocaloną kartkę i przycisnąłem mu ją do piersi.

– Powiem ci więcej, przyjacielu. Wierzę, że ten topór uda się zwrócić przeciwko nim. Tyle że nie dokonam tego bez dostępu do Pinddel Biolabs. Więc?


– Łap! Możesz go poniańczyć, jeśli chcesz! – mówiąc to, Księżna rzuciła Alicji niemowlę. – Ja muszę wyjść, przygotować się do gry w krokieta z Królową.

II

Siusioczek-smoczek

Przed wejściem dla służby zostałem zatrzymany przez lokaja bez spodni. Rozciągając usta w niesmacznym, żabim grymasie, poprosił mnie o utarcie nosa.

Obejrzałem się na błonia posiadłości Księżnej. Krzaki róż. Wycięte z żywopłotu ptaki dodo (M) pożerane przez dzikie kocice (K). Tradycyjne pole do krokieta oraz altany z obsydianowo-perłowymi planszami do gry w szachy. Ogrodnicy i pazie krzątali się po nich nerwowo pomimo leniwego, złotego poranka; każde cięcie sekatora wymierzone, skalkulowane, czy aby nie za dużo, czy spodoba się Pani; każda plamka na metalowej bramce polerowana z atencją, czy już niewidoczna, czy Pani nie zauważy smug. Perfekcyjnie skalibrowany mechanizm zegarowy, napędzany magicznym kluczykiem. Strachem.

Odźwierny chrząknął wymownie, zwracając mą uwagę. Zrozumiałem sugestię. „Błagam, brachu, nie rób mi problemów. Ona mnie rozszarpie”. Z westchnieniem opadłem na kolano, a następnie przyłożyłem kinol do jego krocza.

Umieszczony na czubku czipeć – elektroniczny pieprzyk identyfikacyjny – nie należał do mnie. Dzięki kontaktom w półświatku dotarłem do osoby, która za odpowiednią opłatą zgodziła się wymienić chirurgicznie tożsamościami. Zresztą, nie pierwszy raz oszukiwałem tak system. Kto wie, po czyim nochalu pałętał się obecnie wszczep zawierający moje prawdziwe imię, nazwisko i falliczną mutację. Z biegiem lat oddaliłem się od tamtej osoby. K i tak ochrzciły mnie na nowo, przemianowując na potwora. Mordercę. Oprawcę oprawczyń. Nieważne, że wpędził mnie w to ich wirus, wysysając do cna człowieczeństwo; że jedynym, co utrzymało się po dawnym mnie, był sardoniczny wyszczerz bólu na myśl o tym, że gdyby nie Alutka Pinddel i jej zemsta w fiolce, nie zabiłbym…

Ding! Skaner między nogami Żabola zakończył odczyt, błyskając zieloną lampką. Odsunąłem się zdegustowany, gdy jęzor wydruku liznął mnie w policzek. Sługa oderwał go beznamiętnie i przyjrzał się moim spreparowanym personaliom, nadymając policzki. Podrapał się po własnym czipciu, ukrytym pośród licznych krost i przebarwień. Wolno, ze świstem, wypuścił powietrze z płuc.

– Zapraszam – powiedział krótko. – Księżna czeka.

Czekała w herbacianym saloniku z widokiem na ogród, siorbiąc gorący płyn z filiżanki. Mimo opinii okrutnej, kapryśnej matrony, przywódczyni reżimu K bynajmniej nie przypominała tłustej ropuchy. Krótko ścięte włosy, ostre rysy twarzy oraz czarny, jednoczęściowy kostium o krzykliwym kroju nadawały jej fizjonomii kruczycy, która na śniadanie zdążyła już pożreć parę tłustych chłopaczków, lecz zostawiła sobie miejsce na deser. Kiedy mnie zaanonsowano, powstała, zamaszyście zdejmując nogę z nogi i zbliżyła się tak prędko, że przez moment odniosłem wrażenie, iż nas staranuje. Lokaj odruchowo położył dłoń na mych plecach, bym cofając się, przypadkiem na niego nie wpadł.

Ja jednak nie poruszyłem się ani na centymetr. Kipiących w sercu płomieni buntu nie dało się łatwo ugasić, więc gdy szefowa rady nadzorczej Pinddel Biolabs przysunęła swe oblicze do mojego, zrobiłem najgorszą rzecz, jaką zrobić mogłem – spojrzałem jej prosto w oczy.

Zamrugała, zaskoczona tak jawną butą. Spuściłem wzrok z udawaną pokorą, lecz stanowczo za późno. Zdążyła zauważyć coś w moich źrenicach; jego zwierzęcą furię wsączającą się w mój krwiobieg wraz z zastrzykiem adrenaliny.

Siad – pomyślałem, spinając tyłek, by powstrzymać podrygi.

Księżna wsparła spiczasty podbródek na moim ramieniu. Jej gorący dech owionął mi małżowinę, gdy szepnęła:

– Dam ci dobrą radę, wieprzku. „Nie zabrania się kotu spoglądać na króla”. Tyle że królów, zauważ, dawno już nie ma. Żrą pomyje z koryt jak reszta świń, a ich berła dyndają im smutno w kroku. Morał z tego taki: „Królowa bije piony na całej planszy”. Zrozumiano?

– Tak, pani!

Wykrzyczałem te słowa z zapałem, po żołniersku. Doskonale wiedziałem, że zarobię za to kolejne ujemne punkty, że Księżna pragnęła armii płaszczących się robaków, nie wrzeszczącego przy głowie adiutanta: wspomnienie patriarchatu.

Odsunęła się ode mnie, prychając przez nos, jakby faktycznie, zgodnie z wczorajszą sugestią Krokietek, nawdychała się pieprzu. Wyrwała moje papiery z dłoni lokaja; pazurzasta, humorzasta. Poszeleściła nimi chwilę, sprawdzając CV, referencje i odczyt skanera.

– Hm, polecił cię mój ulubieniec. Bing to taki słodki chłopiec. Zawsze przywozi mi najlepsze… frykasy. – Oblizała się, zezując na moje krocze. – Naprawdę chowasz tam butelkę ze smoczkiem? Wygląda na coś znacznie pokaźniejszego.

– Ręczniki, pani – odpowiedziałem, tym razem cicho. – Nawpychałem ich tam, żeby nie przeciekało. Mleko sączy się jak z wymienia, nie potrafię tego zatrzymać.

– Płynie z tego morał: „Czasem to, co wydaje się solidną porcją, skrywa jeno mizerię”. – Skinęła głową, zwracając mi dokumenty. – Za mną.

Ruszyła żwawo, odprawiając odźwiernego krótkim „Zmykaj, Amadeo”. Podreptałem za nią korytarzem. Stukot jej butów, równie ostro zakończonych, co broda, przeganiał z drogi krzątających się sługusów; zginał ich wpół, póki szefowa nie przeszła. Marmury wycierano za nią na wyprzódki. Zgrzytnąłem zębami, zauważając podbite oczy M, kuśtykających pokojowych w upokarzających sukienkach, a także więcej niż jedną rękę w temblaku. Gdy minęliśmy otwartą kuchnię, on naprężył się groźnie, węsząc mój gniew. Zbieranina golasów z pomidorami, pieczarkami, ananasami, ziołami i tym podobnymi produktami rosnącymi na łonach siedziała tam na specjalnej półce, zakuta w dyby. Żar bijący od gotowanych potraw pokrył ich stopy nabrzmiałymi bąblami.

Zaczekaj – pomyślałem, odwracając wzrok. – Potrzebujemy jej złotej karty dostępu. Tylko przełożona rady nadzorczej ma wstęp do najgłębszych poziomów Pinddel Biolabs. Pamiętasz, co stało się ostatnim razem?

Alarm. Elitarne Czarne Krokietki ścigające nas do windy. Bark nastawiany u znajomego lekarza w kanałach. Pamiętał.

Dotarliśmy do zachodniego skrzydła. Wszechobecne białe powierzchnie i pustka przywodziły na myśl szpital opuszczony świeżo po wybudowaniu. Ciszę mącił odległy płacz niemowlęcia.

– Gówniaka trzymam tutaj, z dala od siebie – poinformowała Księżna, pociągając z niesmakiem nosem, jak gdyby już stąd czuła woń niezmienianej pieluchy. – Pech chciał, urodziło mi się prosię. Świnia paprotna, jak wy wszyscy. Może nazwę go Uggug i wsadzę do chlewni? Podrośnie trochę, powiem, że rzucił się na mnie z nożem i przepchnę ustawę o lobotomii? O, no jasne! Szpikulec w caban i po kłopocie! Mocna rzecz, okaleczyć własne dziecko dla dobra społecznego, nie uważasz? Także karm go porządnie, jeszcze się przyda. „Nawet kadłubek zdoła wylizać podłogę do czysta”, oto i morał na dziś.

Zadrżałem na myśl o bezrękim, beznogim biedaku czyszczącym kafelki gdzieś w głębi posiadłości. Biorąc pod uwagę zamiłowanie Księżnej do cudacznych morałów, liczyłem, że to wyłącznie powiedzonko, choć wiele wskazywało na to, że ta dumna K nie cofa się przed niczym.

W pokoju dziecięcym – zatęchłej klitce cuchnącej szczynami – przywitały nas najbrzydsze, najkoszmarniejsze zabawki, jakie w życiu oglądałem. Trio klaunów rodem z horroru straszyło z kąta. Ogromne pluszowe kocisko szczerzyło zęby z frędzlastego dywanika. Zamiast konika, pod otwartym oknem kołysał się jadowicie zielony pasikonik na biegunach, odlany chyba z plastiku. W byle jak skleconym łóżeczku zawodził różowiutki bobas. Owinięto go w pieluszkę z materiału, a zamiast kocyka czy materaca podłożono słomę.

Postąpiłem w jego stronę, zmartwiony przeciągiem. Zza pleców objęło mnie kościste ramię. Księżna kopnięciem zatrzasnęła drzwi. Jej długie, drapieżne paznokcie przesunęły się po mojej klatce piersiowej.

– Nie tak prędko, panie nianiek – zamruczała nisko. – Nie zapomniałeś przypadkiem o teście kwalifikacyjnym? Hm? Jestem najważniejszą personą w Pinddel Biolabs poza Malutką, nie przyjmę pierwszego lepszego łachmaniarza z ulicy. Musisz się najpierrrrrw… odpowiednio wykazać.

Palce haczyły o guziki mojej koszuli, schodząc coraz niżej. Zatrzymały się przy tym od spodni.

– Nieźle to sobie wymyśliła, co? Przyznaj sam – szeptała zalotnie, oscylując opuszkami wokół zapięcia. – Uprzedmiotowić chłopów jak oni uprzedmiotowiali nas od wieków, a do tego odebrać im popęd. Ha! Dlatego nie mierzi mnie, że dorosły facet będzie karmił moje dziecko mlekiem spomiędzy nóg. Jesteś niczym więcej jak butelką, rzeczą. Ale Womanderland zmienił i nas. Malutka zadbała o to, byśmy przeżywały przyjemność w trójnasób. Nasze fantastyczne, elastyczne waginy potrafią opleść się wokół czegokolwiek, co tam chowacie. – Liznęła mnie w ucho jęzorem, który również, z jakiegoś powodu, wydawał się ostro zakończony. – I zassać, co trzeba z tych wrośniętych fistaszków.

Szarpnęła mnie za pasek, okręcając ku sobie. Zerwała przy okazji plomby. Nie zastanowiło jej ani przez chwilę, czemu się tam znajdowały. Wpadła w amok. Pociągnęła mnie do komody i wskoczyła na nią, płynnym ruchem wyswobodziwszy się z kostiumu. Rozłożyła nogi, prezentując ciemną jamę swego łona. Plastelinowe ścianki pulsowały, jakby jakieś widmo ugniatało je od środka.

– Nie pozwól memu jeżykowi dłużej czekać – zakomenderowała, rozpinając mi spodnie. – To rozkaz, a mym rozkazom nie sprzeciwia się nikt, kto chce zachować członki w komplecie, rozumiesz? I wiesz, jaki płynie z tego morał?

Odsunęła ekspres. Pewna siebie, władcza aż do końca.

Wyszczerzyłem się jej prosto w twarz.

– O tak, moja pani. Wiem. – Przysunąłem się bliżej i jak przedtem ona, wyszeptałem jej na ucho. – „Marzenia się spełniają. Więc marz bardzo… ale to bardzo… ostrożnie”.

Różowy, dziobaty łeb wyskoczył z rozporka, skrzecząc pieśń zagłady.

Księżna krzyknęła.

Na samiuteńkim początku skażenia mój dyngus wyglądał jak prawdziwy flaming. Uważałem to za zabawne. Zaśmiewałem się, że Edka zrobi sobie ze mnie ozdóbkę do ogrodu. „Dzióbek” z ptasim dziobem w kroku, boki zrywać! Ludzie brali Womanderland za niesmaczny żart. Nikt nie traktował go poważnie. Prędzej jak osobliwy, biochemiczny happening, na który wkrótce ktoś znajdzie antidotum.

Wirusowe realia trwały niemniej w najlepsze, a wraz z nimi zmieniał się mój zwierz. Odkąd posmakował żeńskiej krwi, stał się nim – płowiejącym, niekształtnym monstrum nabrzmiałym od odium i pragnienia zemsty. Ofiara za ofiarą rósł i potworniał, aż momentami przestawałem nad nim panować. Raz wyrwany z więzienia, nie zamierzał spocząć, póki każda K w zasięgu jego gibkiej szyi nie padła trupem.

Pierwsze dziabnięcie oderwało Księżnej sutek. Jucha zmieszana z mlekiem nigdy nie przeznaczonym dla jej prosiątka pacnęła gęsto na podłogę. Władczyni spanikowała. Wołała pomocy, lecz nie potrafiła przebić decybelami zaniedbanego malca.

Czerwone ślepie zalśniło furią, mierząc po raz kolejny. Cup-łup! Wątroba trup. Rach-ciach! Aorta w piach. Dżab-dżab! Z nosa kebab. Wielka pani osłaniała się bezskutecznie; wreszcie zleciała z komody, lecz i to nie powstrzymało zdziczałego flaminga. Szarpnięciem łba pociągnął mnie na kolana i uderzał dalej, zmieniając opaloną, piegowatą skórę w krwawą miazgę. Tak, jak czynił to zawsze…

Zamknąłem oczy, nie chcąc pamiętać. Czekałem po prostu, aż ustaną sensacje w okolicy pasa, aż ptaszysko zwinie szczątkowe skrzydła, których jeszcze dwa lata nazad próżno by u niego szukać i spuści czerep na łysiejącą pierś.

Gdy odważyłem się spojrzeć, zmasakrowane szczątki Księżnej rozwlekały się pode mną aż do otwartych drzwi. Na progu sterczał półnagi lokaj Amadeo. Zielone gały wpatrywały się we mnie z mieszaniną fascynacji i przerażenia.

Znieruchomiałem, niepewny, co dalej. Maszkaron dotąd nie zamachnął się na M, a i ja, mimo wszystko, nie uważałem się za mordercę. Czy potrafiłbym pozbyć się niewygodnego świadka?

Żabol wydobył zza pazuchy nożyk do rozcinania listów, po czym – nim zdołałem zareagować – wbił go z impetem w serce denatki. Gdy skończył, wyciągnął chusteczkę i elegancko otarł krew ze sztychu.

– Na wszelki wypadek – skomentował.

Wyprostował się i zabrał do ścierania posoki z kolan.

– Główna księgowa przybywa za jakiś kwadrans – relacjonował spokojnym tonem. – Powstrzymam ją przez godzinę czy dwie, zasłaniając się nagłym wypadkiem. Później zacznie węszyć. Znam ją; babsko nie ustąpi. Tyle czasu mogę kupić, nim wpadną na twój trop. Więcej nie obiecam.

Ruszył do wyjścia.

– Zaczekaj – zatrzymałem go, podnosząc porzucony wcześniej, elegancki kostium. – Karta dostępu. Po nią tu przybyłem. Nie trzyma jej w kieszeni.

Rozciągnął szeroko usta, kiwając opryszczoną głową.

– Schowała ją tak głęboko, że głębiej się nie da. Aby stale mieć ją przy sobie. Jeśli zamierzasz ją wykraść, lepiej się pospiesz.

I zniknął, zostawiając mnie sam na sam z płaczącym wniebogłosy sierotą.

Zaciskając zęby z niesmaku, wsunąłem ramię aż po biceps w waginę Księżnej, macając w poszukiwaniu czegoś twardego. Jest! Ukryła ją, przylepiając do górnej ścianki, pewnie gdzieś w okolicy punktu G. Wyszarpnąłem plastikowy klucz z jej odmętów i pospiesznie wsunąłem do kieszeni. Nim opuściłem pomieszczenie, coś mnie tknęło, aby zajrzeć do dziecka. Świnka ryczała tak, że nie zdołałbym jej uspokoić żadnymi metodami, lecz mimo to pogłaskałem ją po rzadkich włoskach i odpiąłem ufajdaną pieluszkę. Pod materiałem, między tłustymi udami, widniał telefon komórkowy.

Ledwo trafiałem w klawiszątka, ale jakoś zdołałem wykręcić numer szofera Binga. Nakazałem mu podjechać pod zachodnie skrzydło, solennie obiecując sobie nie wspominać mu o tym, co tu odkryłem. Pięć minut później mknęliśmy już w stronę miasta.


Alicja niebawem doszła do wniosku, że krokiet jest grą wyjątkowo trudną.

Nikt nie czekał na swoją kolej: grali wszyscy naraz, kłócąc się bez ustanku i bijąc o jeże.

III

Genitalia-anomalia

Wciskając owłosione giry w pończochy, wyjrzałem przez okno limuzyny na rosnącą w oczach siedzibę Pinddel Biolabs.

Różowa góra biomasy przesłoniła słońce już kilka przecznic temu. Rozpychając się pośród budynków dawnej dzielnicy finansowej, stanowiła opresyjny symbol nowego porządku: arkologia widoczna z najdalszych zakątków miasta, bezustannie przypominająca M o tym, kto nimi rządzi.

Już niedługo, moje panie. Już niedługo…

Skończyłem przebierać się w wygrzebane z bagażnika ciuchy Księżnej, akurat gdy Bing podjechał pod boczne wejście. To mniej strzeżone. Owinąłem głowę tiulowym szalem i wsunąłem na nos ciemne okulary. Z bliska nikt nie wziąłby mnie za K, nie z tak wypchaną z przodu spódnicą, lecz zamierzałem skorzystać z każdej szansy, jaką podarował mi los. Młody szofer potwierdził, że jego nieświętej pamięci pracodawczyni lubiła wchodzić do glutowatego budynku po kryjomu, co dodatkowo przemawiało na mą korzyść.

– U-uważaj na siebie – wykrztusił Bing, gdy sięgnąłem do klamki. W tylnym lusterku uchwyciłem jego krzepiący uśmiech. – Spuść im ten topór na łby.

Przytaknąłem.

– Topór na łby.

Unikając czujnych spojrzeń kamer, podszedłem do czytnika i machnąłem przed nim kartą. Wprawione w pulsującą, koralową ścianę drzwi odsssssunęły się na pusty korytarz. Wszedłem do środka zdecydowanym krokiem, starając się nie myśleć o tym, że właśnie wkraczam w pułapkę.

Wnętrze wypełniały zaoblone tunele, ze śluzami wiodącymi do osobnych pomieszczeń. Tu i tam przebijała się biomasa: elastyczne wsparcie konstrukcji. Neonowe strzałki wskazywały drogę do recepcji w głównym lobby, skąd dochodził codzienny gwar. Skręciłem w przeciwnym kierunku i przemierzałem korytarze, póki nie dotarłem do wind. Jedna zjechała akurat na parter, wypluwając grupkę K w rozpiętych kombinezonach ochronnych. Obróciłem się, udając, że sprawdzam rozpiskę z piętrami. Minęły mnie, niczego nie podejrzewając, zajęte plotkowaniem o kierowniczce zmiany. Gdy tylko zniknęły za rogiem, przywołałem windę i ponownie użyłem złotego, elektronicznego klucza na panelu.

Bingo. Poza normalnymi poziomami pojawiły się również te ukryte, dostępne wyłącznie dla Księżnej i jej wybranek. W najgłębszych pokładach arkologii spoczywało „Główne Laboratorium”. Jeśli miałem znaleźć odpowiedzi, to właśnie tam.

Zjeżdżając, poczułem, jak wokół robi się zdecydowanie chłodniej. Ciepłolubny flaming parsknął, niezadowolony. Udało mi się spiąć go paskiem i upchnąć pod materiałem, lecz wiedziałem, że wystarczy byle pretekst, aby wyrwał się na wolność. Zadrżałem tak z zimna, jak z obawy, że znów zostanę wykryty. Poprzednim razem nie skończyło się to dobrze.

Wytrzymaj – pomyślałem do niego. – Znajdziemy dokumentację wirusa. Jeśli nie istnieje antidotum, ktoś z naszych je opracuje. Obiecałem to mojej Edce.

Obiecałem ją pomścić.

Dźwięknięcie obwieściło, że dotarliśmy. Potrząsnąłem głową, wyganiając zbędne myśli. Zielonkawo-niebieskawy blask wdarł się do metalowej klatki. Przygięty do ziemi, ostrożnie zakradłem się do Głównego Laboratorium.

Hol ciągnął się w dal, okolony przeszklonymi celami-terrariami, od których biło różnobarwne światło. W żołądku zakotłowały mi się węgorze, gdy zajrzałem do pierwszej z nich. Nie dowierzając, przesuwałem się dalej, co rusz odkrywając nowe pokłady makabry.

K urządziły sobie pod ziemią galerię osobliwości. Najpaskudniejsze, najcudaczniejsze mutacje męskich narządów przechowywano tu za taflami weneckich luster i skrupulatnie badano. Między nogami pierwszego z M tkwiło coś à la żółw, roniące grube łzy i zawodzące wniebogłosy. Biedak nie spał od dekady. Drugiemu wyrósł w kroku miniaturowy dom pełen miniaturowych ludzi. Grupa naukowczyń obserwowała przez lupy ich zachowanie, gryzmoląc na podkładkach. Dalej natrafiłem na niebezpiecznego, spętanego za cztery kończyny grubasa z głowicą atomową w miejscu dawnej główki. Na szybie nalepiono ostrzeżenie o radioaktywności. W największej z sal spoczywał członek, który przybrał postać słonia w skali 1:1, tyle że z trąbą zwiniętą jak u motyla. Jego właściciel tkwił wymęczony na grzbiecie niczym dziecko zmuszone do przejażdżki w zoo.

Tuż za odrażającą wystawą, we wnęce, tkwił terminal. Podbiegłem do niego czym prędzej i zeskanowałem kartę Księżnej. Tutaj, w Głównym Laboratorium, powinienem znaleźć zastrzeżone informacje o Womanderlandzie, prawda? Budowę wirusa, systematykę, charakterystykę antygenową… Tymczasem ani jeden plik, jak na złość, nie opisywał zakażenia. Wszystkie odnosiły się do mutacji wywołanych przez „onirealistyczną emanację Obiektu #0”. Każdy przypadek opisywano poprzez pryzmat postrzegania męskich narządów jako a) przedmiotów użytkowych, b) kuriozów, c) groźnych bestii i zjawisk. Zupełnie jakby to coś decydowało, co nam przypadnie w udziale, zależnie od kaprysu!

Uruchomiłem funkcję wyszukiwania, by dowiedzieć się czegoś o tym bycie. Ukłucie u nasady karku zmroziło mnie od czubków czółenek aż po zwoje szala.

– Odwróć się. Powoli.

No to klops.

Domyśliłem się, spomiędzy czyich wężowych warg wyrwało się to syknięcie. Usłuchałem niczym bezbronna turkawka.

Kapitanowa Czarnych Krokietek nie należała do filigranowych, pomimo spowijających ją wyszczuplających barw. Pokusiłbym się wręcz o stwierdzenie, że to goliatyczna herod-chłobita. Wycelowany we mnie bojowy nóż wyglądał w jej łapie jak zabawka, zaś młotem zawieszonym na plecach spokojnie przeprowadziłoby się rozbiórkę Piramidy Cheopsa. W mniej niż sześciu ciosach.

Przełknąłem ślinę. Nadal pamiętałem jej kroki dudniące w korytarzu, głosisko wrzeszczące „Zatrzymać go! Zatrzymać mi tego szłapa!”. Musiała pomyśleć o tym samym, gdyż zmrużyła ciężkie powieki i zapytała:

– To ty, prawda? Z zeszłego roku? Próbowałeś zhakować windę, żeby dostać się na dół.

Nie odpowiedziałem. Całą uwagę skupiłem na flamingu, który zwęszywszy zagrożenie, zaczął się wiercić pod spódnicą, nabrzmiały i dziki.

Przestąpiłem z nogi na nogę, robiąc mu nieco więcej przestrzeni.

– Żadnych sztuczek – ostrzegła mnie. – Moje siostry już tu zmierzają. Zapłacisz za to, co uczyniłeś Księżnej. Co, myślałeś, że nie dowiemy się o jej śmierci? Że nie zobaczymy w systemie, jak ktoś korzysta z jej karty?

– Jesteście potworami! – sarknąłem. – Humplami! Kociłapami! – Jak wentyl, z którego uchodzi nieznośne ciśnienie. – Czym zawinili wam ci M? Ciachacie ich na kawałeczki, kiedy nie wytrzymują tortur? Wrzucacie fiuty do formaliny? Czyż nie wycierpieliśmy wystarczająco?

Ostrze błysnęło mi przed oczami, oślepiając na moment. Nie zorientowałem się, co zaszło, póki kropla krwi nie spłynęła mi z nosa do rynienki ponad wargą.

Odcięła mi czipeć.

– Ci M są dla nas nikim – odpowiedziała spokojnie. – Tak samo, jak nikim właśnie stałeś się ty. Asystentka ledwo rozpoznała twarz Księżnej. Rany odpowiadają tym znalezionym na ciałach ofiar pewnego seryjniaka. Cokolwiek postanowi rada nadzorcza, uwierz mi, nie zobaczysz już nigdy bzdrężenia słoń…

Urwała. Z początku myślałem, że usłyszała, podobnie jak ja, odległy syk grodzi zwiastujący nadejście wsparcia, rezonujące okrzyki „HOOP! HOOP!”. Ale nie. Mamucica wgapiła się w coś ponad moim ramieniem.

– Malutka… – sapnęła. Jej zaskoczenie przerodziło się w zimną furię. – Planowałeś… skrzywdzić… naszą Malutką?

Obejrzałem się na terminal. Ekran nadal wyświetlał otwarte wyszukiwanie.

Obiekt #0… to Alutka Pinddel?

Odłożyłem tę rewelację na mentalną półkę. Należało działać. Nadciągał oddział Czarnych Krokietek. A ich kapitanowa, tak się składa, akurat opuściła gardę. Minimalnie, ale cóż więcej potrzeba desperatowi, prawda?

Rozerwałem ciasną spódnicę, uwalniając flaminga. K poruszyła się o ułamek sekundy za późno. Monstrum – większe niż kiedykolwiek, o gałach lśniących jak laser – wraziło dziób w jej oko, wyrywając gałkę.

Nawet nie pisnęła. Cięcie-riposta rozorało giętką szyję. Modląc się, by zwarcie trwało jak najdłużej, a przeciwniczka nie sięgnęła po swe młocisko, skręciłem się w tułowiu i sięgnąłem do klawiatury.

Szarpnięcia w kroku co rusz przeszkadzały trafić w odpowiedni przycisk. Mimo to, wyginając się i skręcając z zaangażowaniem godnym jogina, dotarłem do panelu kontrolnego cel. Program awaryjnej ewakuacji wymagał najwyższego poziomu autoryzacji.

Na szczęście dziś pełniłem rolę Księżnej.

Dziś władza spoczywała w dłoniach M.

Wyciągnąłem się boleśnie, by wcisnąć odpowiednią kombinację. W następnej chwili łeb flaminga odskoczył, trzaśnięty obuchem, uderzając mnie w podbródek. Zwinęliśmy się obaj na miękkiej biomasie, znokautowani. Dzwonienie wypełniło moje uszy i wyłącznie po czerwonych światłach alarmowych walących mi po powiekach poznałem, że to nie zwykłe oszołomienie. Wprowadziłem właściwy kod. Mutanci zostali wyzwoleni.

Huk. Agonalne wrzaski. Trąbienie słonia. Trzaski i wybuchy. Minęła wieczność, nim zapadła cisza i odważyłem się otworzyć oczy. Zsunąłem z siebie ułamany wspornik, który obił mi wątrobę i kaszląc niczym gruźlik, podczołgałem się nieco dalej. Korytarz, którym przybyłem, zaścielały zwłoki K w czarnych kombinezonach. Biedak z „à la żółwiem” między nogami szlochał za zasłoną pyłu wraz ze swym cudacznym towarzyszem. W sklepieniu ziała dziura wiodąca aż na powierzchnię, przez którą zapewne zbiegli więźniowie po kontrolowanej atomowej eksplozji. Pozbawione podpór, różowe gluty wlewały się do środka jak kisiel, by zalepić wyrwę.

Ktoś zakaszlał obok mnie. Odwróciłem się i podpełzłem pod doszczętnie zdezelowany terminal.

Pomijając pusty oczodół, kapitanowa wyglądała na zdrową. Wkrótce jednak przekonałem się, iż to pozory. Na wielorybim cielsku żerowały blade czerwie. Przyjrzawszy się uważnie, rozpoznałem w nich ludzików zamieszkujących dotąd miniaturowy domek w kroku jednego z badanych. Okazały się znacznie agresywniejsze i liczniejsze, niż można by przypuszczać.

Chwyciłem wojowniczkę za kołnierz i potrząsnąłem, aż odemknęła oko.

– Obiekt #0 – wysapałem. – Wiem, że gdzieś ją przetrzymujecie. Gdzie?

Rozchyliła gębę w krwawym uśmiechu i zarechotała słabo.

– Nic nie pojmujesz, maślizgajny pędzlu… Jej nie da się „przetrzymywać”. Ona jest wszędzie… wokół nas. Poświęciła się, ażeby stworzyć ten świat. Nie… – Pokręciła wolno łbem, strząsając z kudłów krople juchy. – Ażeby stać się światem.

Więcej już nie wypowiedziała. Jakiś człowieczek dokopał się widocznie do przedsionka jej serca i założył tam nowy dom, bo sflaczała w mych dłoniach.

Wstałem koślawo, rozglądając się w poszukiwaniu znaku. Z frontu najbliższej z cel odpadła pogięta metalowa tabliczka. „Obiekt #1”. Podbiegłem, by obejrzeć dalsze. #2, #3, (pusto), #5. Zatem logicznie, #0 powinno kryć się naprzeciwko, gdzieś poza terminalem. Tylko gdzie?

Obszedłem mięsiste ściany, macając rozpaczliwie w załomach. Nagle – klamka. Pociągnąłem za nią, jakbym otwierał drzwi vana albo chłodnię. Metalowa kotara odsunęła się na bok. Poza nią: dziura w ziemi, tunel wiodący w mrok i w nieznane. Oraz plakietka ponad jego gardzielą, czerwone litery na czarnym tle: „Obiekt #0”.

Nie oglądając się na pobojowisko, pogłaskałem flaminga na uspokojenie, po czym kicnąłem w głąb króliczej nory.


– Na pewno dziwisz się, dlaczego nie obejmę cię wpół – rzekła po chwili Księżna. – Rzecz w tym, że nie znam usposobienia twojego flaminga. Czy radzisz mi zaryzykować eksperyment?

– Może ugryźć – ostrzegła ją czujnie Alicja (…).

IV

Dyngus-flamingus

Spadałem w nieskończoność. W dół i w dół, i w dół, i w dół. Trwało to tyle, iż byłem pewny, że wkrótce dotrę do jądra Ziemi, usmażę się na skwarkę i wyląduję po drugiej stronie jako omasta na talerzu jakiegoś biednego Chińczyka prześladowanego przez skośnookie Krokietki. Ha, a może u nich mówili na nie Sajgonki? Bo urządzały totalny sajgon, gdziekolwiek się nie zjawiły?

Wariowałem. Napierająca zewsząd ciemność i brak bodźców mieszały mi w garze jak kucharka chochlą, niuchająca, czy nie należałoby dopieprzyć zupy. Znikąd pojawiły się pytania. Jak gdyby sama czerń formowała je na kole garncarskim, literka po literce.

KIM JESTEŚ?

Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, lecz ugryzłem się w język. Po pierwsze, obawiałem się, że w próżni nie rozlegnie się żaden dźwięk, a po drugie, sam już nie wiedziałem. Odkąd nad światem zapanował Womanderland zmieniałem się bezustannie. Podszywałem się pod innych, przeszczepiałem czipcie, robiłem rzeczy, na które dawniej bym się nie poważył. Ażeby pomścić Edkę, jak sobie powtarzałem, lecz tak naprawdę: ażeby pozbyć się przekonania o własnej winie. Zagłuszyć je wendetą i zrzucić odpowiedzialność na Alutkę Pinddel i jej przeklętego wirusa.

KIM JESTEŚ?

Potrząsnąłem głową. We włosach nie czułem nawet podmuchów wiatru. Zawisnąłem, ukrzyżowany nicością w tej otchłani bez dna.

Tak dawno już nie myślałem o tym, co zaszło. Wyparłem to z pamięci, skupiając się na polowaniu na misjonarki nowego porządku, ciemiężycielki M. Mrok działał jednak niczym nieskończone zwierciadło. Po drugiej stronie ciemnej tafli istniałem wyłącznie ja i moje grzechy.

KIM JESTEŚ?

W tym samym czasie, w którym we flamingu zaczęła rodzić się agresja, zabroniono obywatelom opuszczać domostwa. Szwadrony HOOP pod przewodem Księżnej zajmowały kolejne instytucje państwowe i każdego obywatela wychodzącego na ulice automatycznie uznawano za wroga. Czarne Krokietki bezwzględnie eliminowały potencjalnie niebezpiecznych M: tych, których bombeczki zmieniły się w bomby; armatki w armaty; pistoleciki w pistolety. Kije rozbijały czachy. Krew lała się do rynsztoków strumieniami. Podobnie jak w przypadku innych reżimów w historii, nowy ład wznoszono na fundamencie terroru.

Doktor przybył do mnie kanałami. Przyjąłem go w garażu, z dala od Edki, która większość doby i tak spędzała w łóżku, coraz silniej załamana. Zawsze odznaczała się nadmierną wrażliwością. Nie rozmawialiśmy o tym, ale podejrzewałem, że otaczająca nas przemoc to dla niej po prostu zbyt wiele. Specjalista przebadał i osłuchał różowego zwierza w mym kroczu. Długo gładził siwą, ostro zakończoną brodę i rozdymał nozdrza gryfiego nosa. Wreszcie wydał opinię:

– Podejrzewam niezdrową stymulację.

Wcisnąłem wiercącą się bestię w spodnie. Usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio kochaliśmy się z żoną, ale… to musiało być jeszcze przed przemianami. Womanderland bawił ją przez pierwszy tydzień. Droczyła się z moim flamingiem, wymyślając najcudaczniejsze scenariusze naszego przyszłego życia erotycznego, lecz do niczego nie doszło. Później, z dnia na dzień, ucichła i wpadła w przygnębienie.

Zmarszczyłem brwi. Czy w tym właśnie kryło się źródło irytacji zwierza? W braku seksualnego pobudzenia?

Podzieliłem się spostrzeżeniami z lekarzem, lecz ten natychmiast pokręcił głową.

– Przykro mi, to nie działa w ten sposób. Od czasu wirusa nie spotkałem M, który zachowałby libido. Bo niby jak uzyskać spełnienie? Co, myśli pan, że sam nie próbowałem? Nie bawiłem się swoim, jak za młodu? Ha!

Rozpiął pasek i bez wstydu obnażył kasownik z tramwaju ukryty w spodniach. Z kieszonki flanelowej koszuli wyciągnął bilety. Wsunął jeden w otwór i skasował. Potem drugi, trzeci, czwarty, piąty. Maszyna terkotała, przebijając papier, niemniej wyraz twarzy doktora się nie zmienił.

– Nic – skwitował, zgniatając zwitki w kulkę. – I podobnie nie osiągnie pan nic, gładząc tego ptaka po szyjce w górę i w dół. Proszę przyzwyczaić się do myśli, że pański organ rozrodczy stał się flamingiem. Będzie skrzeczeć jak flaming, dziobać jak flaming i wszelka stymulacja, o której wspominałem, pochodzi z jego… flamingowej? flaminżej?… natury.

Ubrał się i zgarnął stetoskop z blatu krajzegi. Z westchnieniem oparłem się o metalowy regał.

– Tylko czemu on się tak szarpie? – myślałem na głos. – Żaden z nas nie jest ornitologiem, rozumiem to, ale co w takim razie go ekscytuje? Nie hodujemy tu alg czy planktonu; od miesiąca żremy konserwy i rozmrażany chleb. Nie znajdzie tu ani stadka samic, ani drapieżników. Nie posiada nóg, żeby pobrodzić w wannie. Więc skąd to?

Wskazałem na ścianę garażu, porytą od uderzeń dziobu. Cud, że drzemiąca po drugiej stronie Edka nie ocknęła się i nie przyłapała mnie na siłowaniu się z własnym zwierzem.

– Tego nie wiem – przyznał lekarz, zarzucając na ramiona kitel ufajdany od szwendania się po kanałach. Zawisnął za nim na moment niczym orle skrzydła. – Ale na pańskim miejscu bym uważał. Te czerwone, świdrujące ślepia… – Wzdrygnął się. – Prędzej homary zatańczą kadryla, niż wyniknie z tego coś dobrego.

Zapłaciłem mu puszkami fasoli i alkoholem. Pieniądze i tak utraciły wartość. Podziękował skinieniem łysiejącej głowy, po czym, rozglądając się nerwowo, wymknął się na ulicę. Barczysty wspólnik-ochroniarz otworzył przed nim studzienkę i obaj zniknęli bez śladu.

Cichcem wróciłem do sypialni. Edka przekręciła się na bok, mamrocząc niespokojnie; koc zsunął jej się z tyłka. Przesunąłem wzrokiem po znajomych krągłościach. Bez popędu skradzionego przez Womanderland nie powinno to wywoływać reakcji. A jednak bestyjka szarpnęła się w spodniach, kiedy zogniskowałem wzrok na łonie żony. Dlaczego?

Przeciągnąłem dłonią po twarzy, zbierając zmęczenie niby ściągaczką do wody. Bez rezultatu. Na szczęście na stoliku czekały tabletki nasenne – białe, okrągłe zbawienie. Może one spacyfikują tego potwora? Łyknąłem trzy na raz i ułożyłem się obok Edki. Westchnęła ciężko przez sen i wymacała ramieniem moje kolano.

Wtedy po raz ostatni oglądałem ją żywą.

CO SIĘ STAŁO?

Dryfowałem przez czerń. Zupełnie jak wtedy, gdy zasnąłem niczym kamień wrzucony do niekończącej się studni. Wolałem nie pamiętać. Błędy i grzechy obciążały mnie ołowianymi odważnikami, ciągnęły głębiej w czeluść pod Pinddel Biolabs. Nie dało się stąd uciec, podobnie jak nie dało się uciec od prawdy.

CO SIĘ STAŁO?

Zwinąłem się w kłębek niczym płód w łonie matki.

Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie ja to zrobiłem, nie ja, nigdy bym jej nie skrzywdził, przenigdy, kochałem ją, zabiłbym dla niej, dokonał sześciu niemożliwych rzeczy przed śniadaniem, przez resztę życia balansował węgorzem na nosie, to nie ja, nie ja, to…

CO SIĘ STAŁO?

Obudził mnie zapach juchy. Pierwsza myśl: farba z nosa. Czasem tak się działo, gdy nałykałem się na noc prochów. Skok ciśnienia, rozrzedzona krew – i rorschachowskie plamy na poduszce gotowe. Zaspany, sięgnąłem odruchowo, by przetrzeć kinola, lecz nie wyczułem ani wilgoci, ani zaschniętej skorupy na wąsach. Więc skąd ta woń?

Otworzyłem oczy i wolno obróciłem głowę w stronę Edki.

Leżała obok mnie z wnętrznościami rozwleczonymi po prześcieradle. Wyglądała przy tym tak sztucznie, zamarła w dramatycznej pozie, z pętami jelit lśniącymi jak pociągnięte lakierem, że z początku wziąłem to za mistyfikację. Ponury żart hollywoodzkiego mistrza efektów specjalnych. Widziałem go oczami wyobraźni: przygarbiony, ubrany w czarny golf i zawadiacki kaszkiet, zakrada się do domu, wyłamuje zamek i ciszkiem, chyłkiem, utajonkiem nakłada swe pudry i barwidła na śpiącą K, aby rankiem nastraszyć jej męża. Ubaw po pachy, ukryta kamera! Ale czy można tak idealnie zreplikować fetor śmierci?

Zastanawiałem się nad tym, oszołomiony, oglądając żonę z góry na dół, raz po raz, naokoło Wojtek. Trzy szczegóły utwierdziły mnie w przekonaniu, że to nie symulakrum.

1) Rany na ciele Edki idealnie pasowały do uderzeń dziobu.

2) Flaming przez noc rozerwał mi spodnie; pióra pozlepiała mu płynna czerwień.

3) W kroku mej lubej, tuż nad wargami sromowymi, bielił się pancerzyk po pożartej krewetce, nadal przytwierdzonej ogonkiem do ciała.

ZABIŁEŚ JĄ?

Doktor przybył trzy godziny później, gdy ledwo kontaktowałem od leków uspokajających. Praktycznie przeleciał przez garaż obok mnie i zniknął w korytarzu. Powrócił dwie wieczności później. Zaprzyjaźniałem się akurat w kącie z zestawem pił. Ramową nazwałem Wacia, kabłąkową Lucia, a płatnicę Tycia. Lekarz posadził mnie na zydelku i wziąwszy głęboki oddech, wolno opowiedział, co według niego zaszło.

Za nic bym nie zgadł, że Edka urodziła się jako M. Tak urodziwa, pełna pasji i wdzięku K, z tralabim zamiast tralabum? Skrzętnie to przede mną ukrywała, odkąd się poznaliśmy. Zresztą, to wcale nie było trudne zadanie, prawda? Jej rodzice zginęli dawno temu w pożarze filharmonii, z bratem nie utrzymywała kontaktu. Pobraliśmy się praktycznie bez gości, tylko my, para świadków i spontanicznie zaproszeni sąsiedzi. Zatarła za sobą wszelkie ślady dawnego życia, dawnej płci.

Wyjaśniało to również, dlaczego nie chciała rozmawiać o dzieciach…

Oddaliła się ode mnie, kiedy rozszalał się wirus. Rozumiałem już czemu. Jej łechtaczka – hormonalnie pomniejszone prącie – uległa przemianie w skorupiaka. Przeszłość dosłownie wychyliła swój paskudny łeb, ażeby ją prześladować; przypomnieć, do której grupy przynależy. A ja tego nie zauważyłem.

Mój złośliwy ptasior zwęszył zdobycz. Tak blisko, a tak daleko. Wpędzało go to w furię. Dlatego zaatakował. Tabletki nasenne nie zadziałały na jego popędy, bo niby jak? Wyjaśnił mi to sam medyk-specjalista. Stanowiliśmy osobne byty. Bez nadzoru, zadziałał zgodnie ze swoim instynktem.

Ja flaming. Ona krewetka. To nie miało prawa skończyć się dobrze.

ZABIŁEŚ JĄ?

Doktor poklepał mnie po ramieniu i odwrócił się z westchnieniem. Wydawał się jeszcze bardziej łysy, ptasi i niezgrabny niż przedtem, jak gdyby opary kanałów z wolna zmieniały go w zeszczurzałą hybrydę bielika i kontrolera biletów. Orłokanar. Kurwigryf. Jego odchodząca postać tańczyła przede mną na falach rzeczywistości. „Homary proszone są do kadryla”, powiedziałem, a może jedynie pomyślałem. Co za różnica? Czy my, M, nie powinniśmy teraz myśleć chórem? Siedzieliśmy bądź co bądź w tym samym bydlęcym wagonie mknącym ku Womanderland-Birkenau, ku stołom operacyjnym Józefin Mengele i wybijanym w pypciach numerom więźniów. Wiedziałem to już wtedy, pomimo dopiero rodzącego się porządku.

ZABIŁEŚ JĄ?

Owszem, zabiłem żonę. Edkę, która niegdyś była Edkiem. Nie dopilnowałem flaminga między nogami. Najgorsza rzecz? Spiekłasyn pragnął więcej. Dziewicza zbrodnia wyrwała korek wątpliwości blokujący jego działania. Zrozumiał, po co się narodził.

Gdyby nie Pinddel Biolabs, gdyby nie skażenie, nie zaszlachtowałbym najważniejszej osoby w swoim życiu. To właśnie im, tam na górze, należała się pomsta. Za utracone bezpowrotnie istnienia. Za małżonki rzucające się w obronie mężów, po to, by oberwać za nich krokietowym ciosem. Za samców potulnie idących przed pluton egzekucyjny, byleby służby porządkowe zostawiły ich partnerki w spokoju. Potrzebowałem stać się kimś odmiennym, aby ich ocalić: ofiary reżimu takie jak ja.

Potrzebowałem stać się potworem.

Znów czerń, znów spadanie, znów czarnospadanie. Jakaś niewidoczna dłoń grzebała w moim umyśle, wyciągając karty wspomnień z szuflad i teczek. Zwycięskie potyczki z Hobbystycznymi Ochotniczymi Oddziałami Pacyfikacji. Zlecenia na likwidację K, którym władza pomerdała w klepkach. Zasadzki na członkinie matriarchatu. Krew, zgiełk i flaming. A także imię. Wypowiadane strachliwym szeptem, notowane przez policjantki stojące nad zmasakrowanymi ciałami, umieszczane na stronach WWW jako miejska legenda. Odpowiedź na wszystkie pytania, trzy po trzy, zadane mi przez mrok.

DZIABJĄWKROK


„Bądź tym, kim się zdajesz”, lub, jeśli wolisz prościej: „Nie myśl sobie, że jesteś kimś innym niż wydaje się innym, że jesteś lub że mogłabyś być kimś innym niż wydawałoby im się, że jesteś, gdybyś była kimś innym”.

V

Ptok-Dziabjąwkrok

Ciemność wypluła mnie na oślizgły kobierzec. Padłem na twarz, która natychmiast przywarła doń niczym do melasy. Wsparłem się i odlepiłem ciało od podłoża. Czerwonawa masa lśniła od toczonego arteriami ichoru. Wypustki podobne do kosmków jelitowych falowały naokoło, wyciągając główki w moją stronę. W powietrzu unosiła się woń placka wiśniowego wymieszanego z budyniem, ananasem, pieczonym indykiem, kawą i gorącą grzanką posmarowaną masłem, choć nie sposób było uświadczyć żadnej z tych rzeczy. W zasadzie, po szybkim rozeznaniu, dostrzegałem jedynie zamykające się nade mną sklepienie pokryte tym samym cudacznym biodywanem. Przypominał ściany centrali Pinddel Biolabs, tyle że o gęściej poupychanych atomach.

Wyprostowałem się i otrzepałem. Ptaszysko czujnie poderwało łeb. Zmienił się, odkąd skoczyliśmy w głąb nory. Zbrzydł jeszcze i sparszywiał, o ile to w ogóle możliwe. Nabrzmiałe gały utraciły źrenice, zastygając w kule wrzącej krwi. Dziób wydłużył się i zakrzywił w diabelski hak. Pióra trzymały się skóry wyłącznie w odosobnionych kępkach, zaś sama jej powierzchnia spękała, przybierając wygląd smoczych łusek. Urósł też niemal dwukrotnie. Szczątkowe dotąd skrzydła sprawiały wrażenie, jakby po rozwinięciu osiągnąć miały rozpiętość trzech metrów. Wątpiłem, czy ktokolwiek, kto by go ujrzał, rozpoznałby w nim flaminga.

– Co się z tobą dzieje? – wyszeptałem do niego.

Nie dbał o moje rozterki. Coś w pobliżu ekscytowało go, bo wykręcał szyję w tę i nazad, węsząc. W końcu zamarł i wgapił się w punkt.

Tam.

Wyrwał się do przodu ze skrzekiem. Potykając się o nogi, pozwoliłem mu poprowadzić się poza załom mokrej groty, w dół łagodnego zbocza, a potem stromo pod górę. Macki pod moimi stopami emanowały coraz mocniejszym blaskiem. Zbliżaliśmy się do epicentrum tej mocy. Do jądra Ziemi, rzekłbym, gdyby Ziemia nie została wykastrowana przez Womanderland. Olfaktoryczny melanż uderzał do głowy, mącił zmysły, otumaniał, aż…

– STÓJ.

Zaskoczony, spuściłem wzrok na stopy. Zatrzymały się bez mej świadomej ingerencji. Różowa bestia nadal szarpała się niespokojnie, ale z mniejszym przekonaniem.

Ten głos… Czy to nie on zadawał mi pytania w studni?

– Alutka? – spytałem, mrużąc powieki. – Alutka Pinddel?

Świetliste pulsowanie przybrało na sile. W głębi jaskini zrobiło się nieco jaśniej. Na tyle, że wreszcie rozpoznałem jej postać w feerycznym tańcu półcieni.

„Malutka” wisiała dwa metry nad podłożem, rozkrzyżowana, na wpół wchłonięta w głodną ścianę. Nie… ona była ścianą; wszystkimi ścianami; superorganizmem. To z jej obnażonego serducha wyrastały tętnice pompujące jaskrawość, ożywiające tę mięsistą grotę. Pozostałe organy wtapiały się w substancję w losowych pozycjach: wątroba parę kroków dalej, jelita pozwijane w labirynt, śledziona zdająca raport ze swej pracy wprost do ucha. Z zapadłego, niemalże szkieletowego oblicza wyzierały błękitne oczęta, zaś naokoło jarzył się swoisty nimb ekranów karmiących źrenice wiadomościami 24/7, obrazami z kamer i podglądami popularnych wątków internetowych.

– STÓJ, ŻONOBÓJCO – powtórzyła przez głośnik, rozcapierzając paliczki niby-dłoni. – STÓJ, GDZIE STOISZ, MORDERCO, MIZOGINIE, MARCHOŁCIE. I TAK CIĘ STĄD NIE WYZWOLĘ.

Wypustki poczęły wspinać się po moich łydkach, szarpiąc lepiszczem o włoski, usiłując przytwierdzić mnie do podłoża. Flaming zaatakował bez wahania.

Cup-łup! Rach-ciach! Dżab-dżab!

Wycofały się, pokancerowane, ale nadal falowały mi u stóp, wyczekując okazji.

– Nie waż się wspominać o mojej żonie – wysyczałem. – Nie ja spotworniałem i nie ja zabijam K, lecz to paskudztwo, które podarowałaś mi zamiast ptoka. Bo przecież nie istnieje żaden Womanderland, żaden wirus, prawda? To ty! – Wycelowałem palec w relief jej twarzyczki. – Obiekt #0! „Onirealistyczne emanacje”. „Poświęciła się, ażeby stać się światem”. Więc odpowiedz mi teraz na własne pytanie. Kim jesteś, Alutko Pinddel? Tyle chyba mi się należy za to, co wycierpiałem.

Milczała przez długą, długą chwilę. Cisza bynajmniej nie należała do tych bezdźwięcznych; wypełniało ją niskie buczenie audiomaszynerii, której używała do komunikacji.

– CÓŻ – przemówiła – OPOWIEDZIAŁEŚ MI SWOJĄ HISTORIĘ, CZY TEGO CHCIAŁEŚ, CZY NIE. MOJA KOLEJ. KIEDY TO UCZYNIĘ, ZROZUMIESZ ZAPEWNE, CZEMU MUSZĘ CIĘ TU ZATRZYMAĆ. I KTO TAK NAPRAWDĘ WYCIERPIAŁ NAJWIĘCEJ.

Macka smagnęła w powietrzu zbyt szybko, bym zdążył zareagować. Przyssała się do mojej skroni, posyłając umysł w ciemność. Tym razem rozcinały ją jasne żyłki; wątki gęstniejące przed moimi źrenicami, splatające się coraz ciaśniej i ciaśniej, aż osiągnęły postać kineskopu. Zajrzałem do niego całym sobą.

Znowu ich oczy płonące pragnieniem.

Penetracji, przebicia, złamania, dominacji.

Znowu poruszenie w ich spodniach.

Głodne miecze, rżące ogiery, rozedrgane pałki, odpalone armaty.

Znowu ich cienie liżące ramiona.

Profesorów, laborantów, sprzątaczy, nieznajomych.

M.

„Taka ładna pani, a do nas – ani-ani”.

„Retorty na bok, malutka, nauka nie dla cycatych”.

„Gdzie mój uśmiech, gdzie mój całus?”

„Ups, pardonsik, to przypadkiem”.

„Kino?”

„Teatr?”

„Kolacja?”

„Drink z pigułką?”

NIE!

Głos terapeutki, głos matuli, głos materapeutuli:

„Otwarta na M, otwarta na świat”.

Tylko czemu tak okropnym kluczem?

Paznokieć do skóry.

Drap, drap do krwi.

Drap, drap pod swetrem.

Drap, drap w toalecie.

Drap, drap przez sen.

Otwarta, tak bardzo otwarta.

Świat wnikający w krwiobieg, strach utleniający się w powietrzu…

Za mało.

Wciąż za mało.

Skąd większe otwarcie, którędy?

TAK!

Rana między nogami.

Już otwarta, już krwawiąca.

Czarna noc.

Wyłamany zamek do laboratorium.

Nieprzetestowany koktajl w strzykawce.

Dłońmi z obu stron, za srom.

Aaaaach, to jest dopiero otwarcie…

Jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze!

Cała na lewą stronę!

Przenicowana w nicość prorokini waginy!

Ale nie.

Nie nicość.

Światełko na końcu tunelu.

Kraina Czarów w głębi jej wilgotnej nory.

Omfalorekalibracja.

M-patia w kąt.

A rzeczywistość…

Rzeczywistość nareszcie jej, nareszcie bezpieczna.

Dla każdej K.

Zamrugałem. Transmisja dobiegła końca; śliski przewód wycofał się. Nie spłynęło na mnie jednak żadne zrozumienie, jak zapewniała Alutka. Wyłącznie furia.

– Wywróciłaś się cipą na lewą stronę? – sarknąłem. – To jest ta wielka, pilnie strzeżona tajemnica? Womanderland to nie wirus, a twój mokry sen? Dlatego siedziba Pinddel Biolabs wygląda jak ogromna pizda; bo to część ciebie? A moja Edka… moja Edka zginęła, bo podrywali cię, kurwa, jacyś kolesie i bałaś się dać im dupy?!

Poczerwieniało mi przed oczami. Wątły, ledwo słyszalny pisk sprzężenia wypełnił boleśnie uszy. Odpowiadała gniewem na gniew, agresją na agresję. Najwidoczniej pępkowanie nowemu, wspaniałemu światu nie pozbawiło jej emocji.

– NIE POJMUJESZ, JAK TO JEST. CZUĆ NA SOBIE TE SPOJRZENIA. WYSŁUCHIWAĆ, ŻE BIOINŻYNIERIA JEST DLA DUŻYCH CHŁOPCÓW, A TY NADAJESZ SIĘ CO NAJWYŻEJ DO GARÓW I DO POŚCIELI. ZNOSIĆ PODSZCZYPYWANIA, OCIERACTWO, ŻURAWIE W DEKOLT. CHRZESTNY DOBIERAŁ SIĘ DO MNIE PO PIJAKU, KIEDY LICZYŁAM SOBIE CZTERNAŚCIE WIOSEN. KOLEDZY SPILI MNIE NA BALU MATURALNYM I PRÓBOWALI WYKORZYSTAĆ W SALI KOMPUTEROWEJ. PROFESOR DODOLSKI SUGEROWAŁ, ŻE OTRZYMAM DOKTORAT ZA DARMO, JEŚLI ROZŁOŻĘ PRZED NIM NOGI. PRZERAŻALI MNIE OD ZAWSZE. KURCZYLI DO ROZMIARÓW GĄSIENICY.

– Więc zmieniłaś w gąsienice nas? Żeby co dzień miażdżyć nas pod obcasem w odwecie za własne fobie?

– NIE. TO ZNACZNIE WIĘCEJ NIŻ ODWET. TEN ŚRODEK, NAD KTÓRYM PRACOWALIŚMY… ZWIOTCZAJĄCY MIĘŚNIE, ZMIĘKCZAJĄCY TKANKI… ROZDZIEWICZYŁAM DZIĘKI NIEMU SAMA SIEBIE, SAMĄ SOBĄ. ZAMKNĘŁAM KOINOS KOSMOS W WIĘZIENIU ŁONA I PODMIENIŁAM GO NA IDIOS KOSMOS. NIKT MNIE TU NIE SKRZYWDZI. ŁĄCZNIE Z TOBĄ. ŁĄCZNIE Z TWOIM… UPIORNYM DZIABJĄWKROKIEM.

– Ach tak. „Dziabjąwkrok” – syknąłem jadowicie. – Tak mnie nazwały twoje koleżaneczki. Seryjny morderca K i pewnie na dodatek gwałciciel, prawda? Zapomniana groza sprzed Womanderlandu! Tyle że nie zabiłem nikogo, absolutnie nikogo, kto by na to nie zasługiwał.

– LADY ADA DELONG…

– Otruła kurarą ojca, bo przeszkadzał jej w karierze politycznej. Zamiast członka wyrósł mu wykrywacz kłamstw i piszczał non stop, kiedy Ada składała obietnice wyborcze, których nie zamierzała dotrzymać.

– DINA KOŁEK…

– Zamknęła w piwnicy rodzonych synów. Karmiła obierkami. Kazała im przebierać się za zwierzątka z lasu i kopulować ze sobą pod groźbą chłosty. Kopulować tym, co mieli zamiast przyrodzeń, czyli kluczem hydraulicznym, gałęzią kasztanowca i dolną połową szopa pracza.

– MABEL KOTEK-BENECKENDORFF…

– Transformowała w osobisty sterowiec męża z zaworem helowym w kroku. W nocy odgryzł kawałek liny holowniczej i zadusił się nią na śmierć. Sześć godzin męczył się, by wyzionąć ostatni dech.

– KSIĘŻNA…

– Nie rozśmieszaj mnie.

Milczała przez dłuższą chwilę, zawieszona w ośrodku nerwowym swego imperium. Kiedy znów się odezwała, jej głos wypowiedział nazwisko, o którym starałem się nie myśleć od lat; które pragnąłem wymazać z listy ofiar kolejnymi ofiarami, winnymi tak samo, jak ona była niewinna.

– EDMUNDA NIEWIADOMSKA.

Flaming rozpostarł skrzydła i zaryczał, jakby bronił terytorium, lecz mi z oka pociekła  łza. Osunąłem się na miękki pseudodywan, pokonany.

To czyste szaleństwo, Edka – pomyślałem. – Niezależnie od tego, jaką prawdę skrywałaś, w jakim ciele się urodziłaś, kochałem cię ponad życie. Nie oddałbym cię nikomu, nawet gdyby stanęła przede mną trzymetrowa Kostucha w pelerynie czarniejszej od duszy Stalina i z kosą tak ostrą, że rozcina atomy. Roześmiałbym jej się w twarz. Jak więc zaakceptować, że odebrała mi cię taka mikra dziewczynina? Samolubka, która bała się samczej chuci do tego stopnia, iż nie zważając na innych, stworzyła wymiar, gdzie ta nie występuje? Jak?

Strach… Coś dotarło do mnie w tamtym momencie załamania. Kto wie, czy to nie żona wysunęła zza grobu widmową dłoń, by otrzeć mi wilgoć z polika i szturchnąć pod pachę, jak to lubiła czynić dla żartu. Grunt, że młyn pod czaszką zabrał się do mielenia.

Mutacje naszych narządów płciowych nie ulegały naturalnym przemianom. Żelazne narzędzia nie rdzewiały, rośliny nie rosły ani nie więdły, zwierzęta nie starzały się. Dało się je transformować co najwyżej poprzez ingerencję drugiego człowieka: urżnąć, zniszczyć, zniekształcić. A jednak mój flaming z każdą zlikwidowaną tyranką stawał się coraz  potworniejszy. Dziczał, liniał, paskudniał. Dlaczego?

Alutka Pinddel znała nazwiska usuniętych przeze mnie K. Nietrudno zatem wydedukować, że dostarczano jej raporty z miejsc zbrodni; że obserwowała media w oczekiwaniu na wiadomość o kolejnym ataku. I co robiła w odpowiedzi? Ha, szczała pod siebie, ot co! Występki „Dziabjąwkroka” stanowiły potwierdzenie jej psychozy. „M to banda degeneratów i raptusów. Krzywdzą K bez zastanowienia, bez motywu, pod impulsem neandertalskiego id”. Uwierzyła, że gdzieś tam, w mrocznych zaułkach, czai się głodne krwi monstrum. Tym sposobem wykreowała nowy obraz rzeczywistości. Ze mną jako złoczyńcą, osuwającym się coraz głębiej w mrok i zmarcowienie. Nadciągającym, by wymierzyć jej sprawiedliwość. Istna samospełniająca się przepowiednia.

Dla mnie zaś – szansa, by wszystko naprawić. Dla Binga, młodych Kołków i setek skrzywdzonych M.

Poruszyła się na tyle, na ile pozwalała jej pozycja, zaniepokojona przeciągającym się milczeniem.

– CÓŻ, CHYBA JESTEŚMY KWITA – skonstatowała, fingując opanowanie. – TO ODWIECZNA WALKA PŁCI. MY NIENAWIDZIMY WAS ZA TRAKTOWANIE NAS JAK SZMATY, ZA CIĄGŁĄ OBAWĘ PRZED WASZĄ GWAŁTOWNOŚCIĄ. WY NIENAWIDZICIE NAS, GDY PRZERASTAMY WAS AMBICJĄ I IDZIEMY PO TRUPACH DO CELU. NIEISTOTNE. KIEDY DOWIEDZIAŁAM SIĘ, ŻE MNIE SZUKASZ, NIE ZAREAGOWAŁAM. CHCIAŁAM, ŻEBYŚ TRAFIŁ TUTAJ. ZOSTANIESZ ZE MNĄ, AŻ NIE PADNIESZ Z GŁODU I PRAGNIENIA. NIESPECJALNIE UŚMIECHA MI SIĘ SPĘDZAĆ NIESKOŃCZONOŚĆ Z TWOIM SZKIELETEM, ALE TO LEPSZE, NIŻ GDYBYŚ NADAL MIAŁ KRZYWDZIĆ MOJE CÓRY. JESTEM SKŁONNA ZAPŁACIĆ TAKĄ CENĘ  BEZ WAHANIA.

Zamknąłem oczy, oddychając miarowo. Demon mego krocza, żywioł-ptak, prężył się i kłapał dziobidłem. Pomimo dzielącej nas przepaści wyczuwał, co zamierzam. I pochwalał to całym swym czarnym sercem.

– Racja – powiedziałem cicho. – To ja tu jestem potworem. Zabiłem żonę. Brutalnie mordowałem K w ciemnych alejkach, w ich łóżkach, na oczach dzieci. Tyle że wiesz co, „Malutka”? – Powstałem z krzywym uśmiechem. – Czasami potwora takiego jak ty pokonać może wyłącznie większy potwór.

Wzdrygnęła się. Po otaczających ją monitorach prześlizgnęły się fale zakłóceń.

– NIE, NIE PRZESTRASZYSZ MNIE – odparła, przełknąwszy ślinę. – NIE ZAMIERZAM JUŻ BAĆ SIĘ M. NIGDY WIĘCEJ.

– Ale przecież się mnie boisz. – Ruszyłem ku niej. – Boisz się tego, jak mój flaming wyrwał lady Adzie jej kłamliwy język i zadziobał ją na śmierć. Boisz się tego, jak skończyła Dina, kiedy wypuściłem jej synów z niewoli: zatłuczona, pogryziona, rozczłonkowana. Boisz się tego, jak Mabel dławiła się krwią pod prysznicem. Boisz się tego, co spotkało twoją ukochaną Księżną.

Tup, mlask, tup. Tup, mlask, tup.

– OSTRZEGAM… NIE ZBLIŻAJ SIĘ…

– Zemściłaś się za swoje krzywdy, owszem. – Zignorowałem ją. – Niestety, zemsta rodzi zemstę. To niekończący się cykl, który przerwać zdołamy w jeden sposób. Wciskając restart. Zaczynając od nowa. Dopiero wtedy będziemy kwita.

– ODEJDŹ ODE MNIE! CO… CO SIĘ Z NIM DZIEJE, DO CHOLERY?!

Nie musiałem zerkać poniżej pasa, by załapać, o czym mówiła. Groza, jaką wywoływał w niej Dziabjąwkrok, narastała w rytm moich słów, zohydzając bestię, dodając jej piekielnej mocy. Alutka wpadła w pułapkę własnych uprzedzeń. Przemieniła mojego fiuta w frankenfiuta i teraz nie potrafiła opanować przerażenia.

Z podłoża wystrzeliły macki. Eks-flaming wywinął serię fint i oderwał je po kolei. Nawet nie zwolniłem tempa.

– Jeśli cię zabiję – oznajmiłem spokojnie – istnieje ryzyko, że na dobre utkniemy w Womanderlandzie. Nie tędy droga, o nie. Przyszło mi do głowy coś innego. Jeśli da się coś wywrócić na lewą stronę, da się to przekręcić z powrotem na właściwą. Wystarczy zrobić to wokół tej samej osi, co przedtem. – Namierzyłem wzrokiem odpowiedni punkt i pokazałem palcem. – O, tamtędy.

Jej mokra od śluzu piczka pulsowała do tego samego rytmu, co ściany, otwierając się i zamykając niczym egzotyczny kwiat.

Z twarzyczki demiurg odpłynęła krew. Monitory rozmigotały się od wezwań pomocy, wklejanych na kanałach komunikacyjnych i forach.

Zerwałem się do biegu.

– NIE! NIE, PRZESTAŃ!

Maszkaron naprężył się i kierowany instynktem, zwrócił łeb ku otworowi.

– NIE ODBIERZESZ MI TEGO! TO JEST MÓJ ŚWIAT! ŚWIAT BEZ WAS!

Kochana, wierz mi – pomyślałem w pełnym pędzie. – Świat bez M, tak samo jak bez K, to nic więcej jak piekło…

Cłupraciachdżab!

Dziabjąwkrok wszedł gładko, wypełniając obietnicę swego imienia. Pchnąłem mocniej, zmuszając kreaturę do zwinięcia nietoperzych skrzydeł. Wleciała w głąb jaskini w głębi jaskini lotem pikującym i ciągnęła mnie dalej, spaghettifikowała, mozolnie zawijając do środka najpierw tkanki, potem – nieco sprawniej – połacie, pokoje, budynki, ostatecznie dzielnice, miasta, kraje i kontynenty…

Alutka Pinddel z początku wrzeszczała jak przyżegana ogniem. Potem, unosząc się gdzieś ponad mną, rozsapała się. Jęła jęczeć. Nie z bólu, a z rozkoszy, jaką niósł ze sobą pierwszy kontakt z M. Nim całkiem zaniebyłem w odmętach jej łona, już-już wyciągając rękę ku uśmiechniętej szeroko anielicy Edce, dobiegły mnie jeszcze płynące z głośników słowa Malutkiej:

– OCH, TO PRZECIEŻ… TO WCALE NIE JEST… TAKIE… STRASZNE…


Gdy odchodziły, Alicja usłyszała, jak Król zwraca się cicho do ogółu towarzystwa:

– Jesteście wszyscy ułaskawieni.

VI

Końcówka

Alutka ocknęła się na podłodze laboratorium z dziwnym ciężarem w podbrzuszu. Przez okna wsączał się blask księżyca w pełni, osrebrzając jej nogi rozłożone jak do badania u ginekologa. Skołowana, uniosła odrętwiałą rękę i podsunęła pod nos strzykawkę.

Pusta. „Preparat #0” powinien był odmienić jej organizm, uelastycznić skórę i rozkurczyć mięśnie, a jednak nie czuła większych zmian. No, poza tym dziwnym kotłowaniem w kiszkach.

Leżała rozkrzyżowana na kafelkach, starając się przypomnieć sobie, w którym momencie straciła przytomność. Wolno zbierała siły. Po dłuższym czasie dźwignęła się do siedzenia. Przesunęła palcami po ramionach. Rany wydrapane wskutek nerwicy zniknęły; nawet te stare, zabliźnione.

Hm. Czyżby środek regenerował komórki?

Wstała i cisnąwszy w kąt tak ostrożność, jak komplet ubrań, rozebrała się do naga, aby obejrzeć swe ciało.

O matko… Szok odebrał jej zdolność logicznego myślenia. Wyglądała tak pięknie, tak perfekcyjnie! Zupełnie jakby narodziła się na nowo! Jedyny problem stanowiły sensacje żołądkowe, ale zakładała, że to przejdzie. Na dokładkę, po raz pierwszy w życiu… hm, jak by to nazwać… Pogładziła się po zarośniętym wzgórku łonowym. Chciało jej się… chłopa?

Na drugi dzień, niewyspana, wróciła po zajęciach na miejsce zbrodni. Dokładnie zatarła ślady po włamaniu, więc nikt nie zauważył brakującej fiolki. Profesor Dodolski przedstawił im nowego doktoranta, Reginalda. Alutkę na jego widok znów ścisnęło w brzuchu – tym razem przyjemnie, motylkowo. Przystojny, ale absolutnie nienachalnie, a do tego przyjazny, mądry i skromny. Prędko przypadli sobie do gustu. W obecności „Aldka” dawny strach wydawał się odległym wspomnieniem. Nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby ktoś tak miły i troskliwy kiedykolwiek wyrządził jej krzywdę.

Pierwszą randkę spędzili w kawiarni, obgadując ze śmiechem kadrę akademicką.

Na drugą Reginald zjawił się z kwiatami. Poszli do parku na przejażdżkę łódką, a potem urządzili sobie piknik na odosobnionym brzegu rzeki. Tam całowali się długo i namiętnie. Rozeszli się pod jej domem z unoszącym się w eterze nienasyceniem.

Trzecie spotkanie umówili w barze. Poflirtowali, wypili po kilka drinków i z przyjemnym szumkiem w głowach pojechali taksówką do niej.

Zaczęli rozbierać się jeszcze w windzie, spleceni w namiętnym uścisku. Nagłość tego zbliżenia ani trochę nie przeraziła Alutki. On musiał mieć ją, ona – jego. I była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Alutka i Aldek, Aldek i Alutka.

Czterokrotnie próbowała trafić kluczem do dziurki, bo nie potrafiła się oderwać od jego ust. Wreszcie z chichotem wparowali do środka, ściągnęli płaszcze oraz buty i dotarli do łóżka. Reginald delikatnie osunął ją na prześcieradło. Spódnica poleciała na dywan. Wkrótce dołączyły do niej rajstopy, bluzeczka i stanik, a także jego koszula i spodnie. Pieścili się przez jakiś czas w bieliźnie, smakując każdą chwilę, zanim majtki również wylądowały na podłodze. Wstrząsana nerwowymi spazmami przepony, rozłożyła w końcu nogi i pozwoliła mu zanurzyć się w niej, jak dotąd nie pozwoliła żadnemu mężczyźnie.

Ukłucie bólu tam na dole wywołało w niej déjà vu. Tylko skąd? Zmarszczyła brwi, rozmyślając. Przecież z nikim się wcześniej nie kochała… Luby jął poruszać się w niej miarowo. Sapnęła, ale to dodatkowo wzmogło wrażenie, że już to kiedyś robiła – i to stosunkowo (ha, ha) niedawno.

W łonie wirował jej malstrom, kurcząc mięśnie. Zamknęła oczy. Pod powiekami natychmiast błysnęły przebitki, jedna na pchnięcie.

Kobiety katujące przechodniów kijami do krokieta.

Wszczepiane w czubek nosa cyfrowe pypcie.

Eksperymenty na zmutowanych biedakach.

Mściciel z flamingiem zamiast członka.

Ale… to przecież był koszmar, nic więcej. Delirium po wstrzyknięciu nieprzetestowanej substancji.

Prawda?

Naraz – ścisk w lędźwiach. Lepka powódź. Przeraźliwy ryk kochanka.

– Aaaaaaaaaaaaaaa!!!

Odczołgała się pod wezgłowie, wystraszona. Cokolwiek działo się w jej wnętrznościach od zastrzyku, właśnie osiągnęło kulminację. Skuliła się, podciągając koc pod brodę. W blasku zapalonej nastrojowo lampki nocnej po ścianach tańczyły cienie. To Aldek zataczał się niczym wańka-wstańka, wytrzeszczając komicznie gały. Wsparł się o kredens i z niedowierzaniem wpatrzył się w swoje krocze. Widniała tam mokra, czerwona plama. I nic więcej.

Alutka odsunęła narzutę i spojrzała między uda. Dziabgowkrok spojrzał na nią. Z odrazą wypluł z dziobu coś, co przywodziło na myśl obraną z pancerzyka krewetkę, po czym skinął jej wyliniałym łbem i wycofał się do macicy.

Nim zemdlała, w jej głowie rozległ się jeszcze głos ze snu. Znajomy-nieznajomy, głęboki jak z dna beczki, rozjarzył się pod jej kopułą ogromnym, czerwieniącym się niby posoka neonem:

TERAZ JESTEŚMY KWITA

Wszystkie cytaty pochodzą z „Alicji w Krainie Czarów” w tłumaczeniu Jolanty Kozak.

Dodaj komentarz