polskie centrum bizarro

„Zęby” by Karol Zdechlik

In Grafika, Opowiadania on 19 grudnia, 2015 at 6:00 am

niedobreliterkitxtNie, dzisiaj nie obchodzimy Dnia Stomatologa (a taki dzień istnieje, wierzcie nam lub niet). Dzisiaj, jak wczoraj i przedwczoraj, chwytamy się najrozmaitszych schiz, wszystkiego co bolesne i niedobre, jak na niedobre literki przystało.

W nurt ten wpasowuje się, jak zwykle, nasz stary (nie)dobry padawan, Karol Zdechlik. Zęby – w sensie tekstowym, niekoniecznie szkieletowym – są tak złe i niedobre jak by sobie tego Paskud mógł zażyczyć ;-). Szort, nie dość, że krótki, to jeszcze wcale konkretny i generujący takie fajne mróweczki na karku… lub w szczęce.

Na liście dzisiejszych fajności znalazła się także tematyczna grafika naszego ulubionego obrazkotwórcy Tomasza Woźniaka, który, no cóż – zobaczcie sami! I podziwiajcie – rzecz jasna!

Zapraszamy do lektury!

h

Zęby

h

Woźniak001

h

Szedł ruchliwą ulicą, pachnącą poranną świeżością, rozświetloną jasnymi promieniami letniego słońca. Świat dopiero się budził, ślamazarnie podnosił do kolejnego dnia sowicie obdarzającego udrękami ciała i ducha. Nie minie kilka godzin a słońce przestanie delikatnie prześlizgiwać się po dopiero co przebudzonych kończynach, wywołując na wyściubionych z cieni sypialni ciałach gęsią skórkę, zamiast tego zacznie smażyć tłumy tłoczące się w ścianach miejskich kanionów, połyskujących niezliczonymi szybami.

Wiele szczegółów tak naprawdę zupełnie nie było istotnych. Liczył się ukrop lejący się z nieba i to, że szczegóły świata stale oddalały się od niego. Wiedział, że coś jest bardzo nie w porządku, czuł, że coś się wydarzy. Narastało w nim to przeczucie, aż stało się oczywistą pewnością.

Aż nagle poczuł mrowienie w szczękach, i już wiedział. Prześladowała go myśl, że taka chwila nadejdzie. Wiedział, że to kiedyś nastąpi, wiedział zarazem, że nigdy nie będzie na to przygotowany.

Pojedyncze zęby zaczęły się chwiać. W pierwszym odruchu ścisnął usta, chcąc zatrzymać je w środku, podjął z góry skazaną na niepowodzenie próbę wepchania ich językiem na swoje miejsca, zamiast tego niechcący pomógł im się wydostać się z zajmowanych od lat miejsc. Gdy wypadły pierwsze jedynki, łudził się jeszcze, że nie stanie się nic gorszego.

Zgiął się w pół, otworzył szeroko usta. Najszerzej jak potrafił. Wszystkie zęby po kolei, ściśnięte dotychczas w szczękach, od dawien dawna ścierające się raz za razem, zgrzytające o siebie nawzajem, wyszczerbione i połatane, krzywe, rosnące pod dziwnymi kątami, wypchane plombami i jakimś medycznym klajstrem, którego nazwy nawet nie znał, wysypywały się zwartym strumieniem, paradoksalnie pozostawiając po sobie uczucie wielkiej ulgi i zwolnionej przestrzeni.

Chwiejące się w dziąsłach wypychał językiem, zawieszone w połowie w zakamarkach skóry podważał palcami. Jednego zęba schwycił między kciukiem a palcem wskazującym, wyjął go z lekkim pyknięciem.

Spojrzał na niego. Ząb był jednolicie czarny, znaczony siateczką czerwonych plam rozsianych po całej powierzchni. Ogromny, nieforemny, wyglądał jak kilka zębów zlanych w jednego. Odrzucił go daleko od siebie.

Stał sparaliżowany strachem. Mrowienie w pustych szczękach ustało. Czuł, jak po brodzie cieknie mu stróżka śliny.

Zanim eksplodowała w nim wzbierająca panika, podeszła do niego ona. Nie wiedział, skąd się wzięła, ale ucieszył się jak nigdy, że ją zobaczył. Nie wiedział, czy to jego matka, czy dziewczyna, czy echo nieziszczonych nigdy marzeń, które nagłe zmaterializowało się z tkwiącego w nim zawsze ciężkiego bagażu wspomnień.

– Nie martw się – rozgrzało go ciepło jej słów – wszystko będzie dobrze. Kupimy sztuczną szczękę, wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie jak najlepiej. Będziesz miał nawet lepsze zęby, niż do tej pory. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Obudził się przerażony. W ustach poczuł mrowienie. Poruszył językiem.

Wśród nocnej ciszy słyszał tylko dudnienie własnego serca.

Zęby były na swoim miejscu. W coraz gorszym stanie, ale były. Rozrywające mu głowę paraliżującymi bólami rozchodzącymi się po całych szczękach, ale były. Chwiejące się niebezpiecznie przy każdym wgryzieniu się w cokolwiek bardzo twardego. Ale były.

Odczekał przez chwilę potrzebną na względne uspokojenie. Spod przymkniętych powiek pociekły łzy.

Wygramolił się ze skłębionej, spoconej pościeli. Otworzył okno. Zimny, nocy wiatr omiótł jego rozpaloną głowę. I właśnie on pomógł mu podjąć decyzję.

Ruszył do składziku, a potem do łazienki. Pacnął dłonią we włącznik światła.

– Już dłużej nie wytrzymam – stwierdził zrezygnowany – po prostu mam dość.

W swoim odbiciu w lustrze zawieszonym nad zlewem widział ponurą determinację. Mdłe światło mlecznej żarówki pogłębiało cienie pod oczami.

W zaciśniętych dłoniach trzymał młotek i obcęgi.

Dodaj komentarz