polskie centrum bizarro

„City 6” – recenzja by Karol Mitka

In Recenzje książek i publikacji BIZARRO on 2 Maj, 2024 at 9:00 am

logo reca

Są takie rzeczy na świecie, które nigdy się nie kończą. Na przykład „Moda na sukces”. Oglądały ją nasze babcie, nasze mamy i niech pierwszy rzuci kamień ten, kto sam nie obejrzał ani jednego odcinka. Co prawda ilości książek wydanych w serii „City” nie można liczyć w tysiącach, jednak regularność ich publikacji daje nadzieję na dobrnięcie do całkiem niezłego wyniku. Wspaniale byłoby, gdyby nasze wnuki również mogły się cieszyć historiami grozy, których akcja dzieje się w mrocznych zaułkach wyludnionych miast, w kanałach ściekowych czy najzwyklejszych mieszkaniach, gdzie pozornie zwyczajny dzień typowej rodziny zmienia się nagle w koszmar.

Szósty tom cyklu został wydany w formie, do jakiej zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Miękka okładka, kwadratowy kształt i spora, wyraźna czcionka. Nie to jest jednak najważniejsze. Najważniejsza jest zawartość, czyli dwadzieścia dwa opowiadania, których akcja dzieje się nie gdzie indziej, a w mieście.

Teksty są bardzo różne, łączy je jedno – zawarty w nich element grozy. Bo przecież miasto to nie sielski obrazek rodem z reklam telewizyjnych, gdzie uśmiechnięta matka podaje płatki z mlekiem szykującym się do szkoły, rozradowanym dzieciakom oraz odzianemu w garnitur tatusiowi całującemu wszystkich na do widzenia.

Miasto potrafi przerazić. W jego zakamarkach czają się złowrogie moce. Ale strach nie ma tu wyłącznie metafizycznego wymiaru. W opuszczonych melinach mordercy i psychopaci naprawdę planują swe kolejne ruchu, czają się na ofiary. W kanałach pełzają zmutowane stwory żywiące się padliną. I nie tylko.

I co jeszcze? Jesteście ciekawi? Zatem wypijcie szklankę melisy, by nieco się uspokoić, przygaście światło i wejdźcie do miasta. No, chyba że się boicie. Bo jest czego…

Aby dać wam przedsmak tego z czym będziecie mieć do czynienia, pokrótce opiszę kilka opowiadań.

Zeter Zelke „Mimik” – to połączenie fantasy, postapokalipsy i horroru. I gdyby się uprzeć, znajdziemy jeszcze kilka gatunków, z których autorka czerpała inspirację. Mamy tu miasto, na które spadła sonda z kosmitą w środku. Owa istota, tytułowy Mimik, potrafi imitować dosłownie każdą rzecz. I zabija każdą żywą istotę, która znajdzie się w jej zasięgu. Naukowcy wysyłają do opanowanego przez nią miasta skazańców oraz ochotników, by badać jej zachowanie i ewolucję. Główny bohater tekstu, Daniel, jest jednym z nieszczęśników, który tu trafił. Jaki spotka go los? O tym przekonajcie się sami.

Beniamin Koffe swoim „Blaszakiem” zafundował nam niezwykle depresyjny tekst, którego bohater jest niezrównoważonym psychicznie samotnikiem faszerującym się tabletkami. Jego życie to udręka, ciągła walka ze szwankującą psychiką. Pozornie zobojętniony lekami, a w rzeczywistości wypełniony niewyrażoną złością trafia na stary blaszak. To odmienia go i to nie tylko mentalnie.

Dariusz Barczewski „Miasto. Masa. Multiplayer” – pozwolę sobie na krótki cytat: „Oto ja. Radosław. Psychopata, morderca, gwałciciel (…)”. Tak właśnie mówi o sobie bohater omawianego opowiadana. Czterdziestoletni mężczyzna, który po przeprowadzce do miasta wchodzi z metropolią w swojego rodzaju relację. Układ. Daje się wciągnąć w krwawą grę, której reguł nie będę wam tu przybliżał, bo to powinniście odkryć sami.

Bohater opowiadania Tadeusza Oszubskiego „Forte, Piano, Fortissimo” to z kolei zmęczony rutyną życia podrzędny pianista, który dorabia sobie grając w domu kultury na wymagającym już naprawy i strojenia fortepianie. Przy okazji snuje erotyczne fantazje na temat pracującej tam nauczycielki baletu. Pewnego dnia MOK otrzymuje nowy instrument. Podarek od mężczyzny, któremu zaginął syn. I wtedy dla wspomnianego pianisty wszystko się zmienia. Przekierowuje swą żądzę z baletnicy na nowy fortepian. Jak kończy się ta historia? Sprawdźcie!

„Filmowiec i jego cień” Krystiana Janika kręci się wokół branży filmów pornograficznych i to takich nie do końca legalnych. To bardziej kryminał niż horror, gdzie na pierwszy plan wysuwa się motyw zemsty po latach. Ale i motywu paranormalnego, choć zarysowanego raczej delikatnie, nie zabraknie.

Kornel Mikołajczyk w „Zanęcie” opisuje świat, w którym na niebie widnieje lustrzane odbicie miasta, tyle że piękniejsze, zachęcające by je odwiedzić, bardziej kuszące. W dodatku zwisają z niego sznurki, na których jest to, czego pragniecie. Wystarczy po to sięgnąć, a linka w ułamku sekundy porywa was w górę, ku marzeniu. Tylko pytanie, czy tam, wysoko, w chmurach, naprawdę dostaniecie to, czego oczekujecie? Bo nikt, kto tam pofrunął, nigdy już nie wrócił. Tekst Mikołajczyka to w moim odczuciu mroczne fantasy, ale pomysł jest ciekawy, wykonanie solidne, przyjemnie się to opowiadanie czyta. Czego chcieć więcej?

To byłoby na tyle. Resztę doczytajcie sami. Bo warto. I idąc następnym razem do szkoły czy pracy, uważajcie. Bo kto wie, co lub kto czai się za rogiem?

city_6-1

„Pipa znaczy amen” by Maciej Żołnowski

In szort on 25 kwietnia, 2024 at 6:00 am

Podobno dwadzieścia procent populacji cierpi na nerwicę natręctw. Niektórzy wielokrotnie naciskają klamkę, żeby upewnić się, że zamknęli drzwi, albo żują własne włosy, bądź też układają kubki, kierując uszy w stronę okna. Bohater opowiadania Macieja Żołnowskiego także nie ma lekko. Przeczytajcie tekst „Pipa znaczy amen” i przekonajcie się, z jakim natręctwem musi się ów bohater zmierzyć.

 



 

Pipa znaczy amen

 

Jakby to delikatnie powiedzieć? Hmm. Z Bogiem mi nie po drodze, nie żeby w ogóle, po prostu nie uznaję Boga osobowego. Odrzucam całe wyznanie wiary, bo nie wierzę ani w jeden Kościół, ani w świętych obcowanie, ani w żywot wieczny. Jestem tak zwanym ateistą, tyle że praktykującym. Przynajmniej raz na tydzień chodzę do kościoła, żegnam się przy każdym krzyżu, przed każdą przydrożną kapliczką. Jestem, można rzec, praktykującym niewierzącym, prawdziwym oryginałem w świecie szaraków.

Ale od pewnego czasu, zauważyłem, że cisną mi się na usta wulgaryzmy, i to w trakcie modlitwy. Muszę naprawdę bardzo się spieszyć, by nie zdążyć przekląć, by podczas wykonywania znaku krzyża nie wymsknęły mi się z ust różne tam „kurne chaty”. I żeby było jasne – ja tego nie robię specjalnie, po prostu pojawiają się w głowie myśli nachalne, nad którymi nie potrafię zapanować. Widzę kapliczkę, zaczynam zmawiać paciorek i już mam „pipkę” na języku. Czy tylko mnie dotyczy ten problem? Czy to początek nerwicy natręctw? A może czegoś gorszego – totalnego bezbożnictwa jakiegoś?

„Dzień, w którym Mary krwawi, salceson dokonuje ekscesów, a senne mary poddają się sekscesom” by Aleksandra Knap

In Opowiadania on 17 kwietnia, 2024 at 6:00 am

dwkpaskud

Drodzy Bizarrofikcjoniści!

♪♪♪ Dzień za dniem błądzi, dziEeEeEń za dniem rodzi się… ♪♪♪ ekhem! Czyżby nadeszła pora na ten dzień? Na kolejny „Dzień, w którym…” Aleksandry Knap? Zapewne żeście się nie spodziewali jak hiszpańskiej inkwizycji! Tym razem o snach, mięsiwie oraz muzyce. Jaki mają wspólny mianownik? Cóż, nie nam ferować wyroki. Nam służyć na Paskudnym Dworze Bizarrofikcjonistom oraz samemu Jednookiemu, a ten wielce się rozsmakował w tych tekścikach, albowiem czasami nie wie, o co „Dniom, w których” chodzi, a czasami dzięki nim dochodzi do wniosku, że pojął naturę rzeczy, doznawszy oświecenia. Przez bizarro ku otwarciu trzeciego oka. (Paskudzie, nie bij! Aaaaa!)

Gdybyście chcieli wykształcić trzecie oko, coby je potem oddać w ofierze Jednookiemu, poprzednie „Dni, w których…”  <- przeczytacie tutaj.



Dzień, w którym Mary krwawi, salceson dokonuje ekscesów, a senne mary

poddają się sekscesom

Budzi mnie plaster salcesonu lądujący na mojej twarzy. Zrzucam go zdezorientowana po gwałtownym i jakże niepożądanym powrocie do rzeczywistości. Mary wydają się równie zaskoczone, gdyż zamiast pozostać we śnie, wydostają się na jawę.

Dźwigam się, ogarniając wzrokiem mieszkanie. Próbuję dopasować znajdujące się w nim elementy do wczorajszych wieczornych wydarzeń. Nad łóżkiem dostrzegam ostrza wbite w plakat Backstreet Boys. Gdy przekrzywiam głowę w prawo, noże przypominają kształtem serce, lecz wystarczy, że obrócę szyję nieco w lewo i zmrużę oczy – a układają się w czterdziestą ósmą pozycję z Kamasutry.

Puste butelki z naklejoną trupią czaszką walają się na środku salonokuchni wśród wypalonej na panelach sentencji.

– Oby nie fejsbukowe złote myśli o przyjaźni i zaufaniu – charczę, przewracając się na bok i zwalając na podłogę. Podczołguję się do czarnych liter obsypanych popiołem i skropionych gęstą, lepką substancją.

– Uf, to tylko cytat z Biblii.

Na patelni skwierczą popiersia jednorożców, kawałki pokrytego startym serem i brokatem pluszu leżą na talerzu. Nad blatem rozpościera się tęcza. Pastelowe barwy zlewają się ze sobą, tworząc lśniący łuk.

Spomiędzy zapraszająco uchylonych drzwi do łazienki wydobywa się pojękiwanie przeplatane nuceniem. Znana piosenka – poznaję ostrą nutę i zadziorne brzmienie. Z całą pewnością rockowa, ale nie mogę skojarzyć tytułu. Smells Like Teen Spirit? Another One Bite The Dust? Knocking On Heaven’s Door?

Z odmętów pamięci wyskakuje mi nagle Coco Jambo i uparcie nie chce odejść.

Rozglądam się za sennymi marami, ale nigdzie ich nie dostrzegam. Zerkam przez dziurkę od klucza i odnajduję zguby. Mary w żadnym razie nie wyglądają na senne – wręcz przeciwnie – harcują rozochocone, przybierając skomplikowane pozycje niczym te uformowane przez noże na plakacie boysbandu i wcale nie myślę o kształcie serca.

Okazuje się, że najgorsze dopiero przede mną. Kuśtykam do regału z kryminałami. Na półkach totalny chaos: książki poukładane na chybił trafił, bez żadnego klucza. Ani alfabetycznie, ani wielkością czy rokiem wydania. Anarchia! Znów spoglądam na wypalony na podłodze napis: I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza, mającą dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diademów, a na jej głowach imiona bluźniercze.

Kolejny plaster salcesonu odlepia się od sufitu. Wilgotne plaśnięcie oraz trzask pękającego denka sprawiają, że zaczynam łączyć fakty.

– Cześć, Mary. – Podrób wołowy strzepuje kawałki szkła i wdrapuje się na szafkę. Podnosi widelec, po czym wbija go w parujący róg jednorożca. Dmucha, zapewne, żeby obniżyć temperaturę posiłku i się nie poparzyć. – Gryza?

– Nie, dziękuję – bąkam, wlokąc się w stronę łóżka. Potrzebuję solidnej dawki snu, inaczej rozsadzi mi czaszkę. – Czy co sobotę musisz tak imprezować? Odpuść w końcu! – jęczę, przypominając sobie nocne ekscesy salcesonu.

– Mary, nie zrzucaj wszystkiego na moje mięsne barki. – Wymachuje widelcem. – Akurat rzucanie nożami to twój pomysł.

Próbuję położyć się na brzuchu, jednak coś mnie blokuje. Przykładam dłoń w okolice żeber.

– No nie – biadolę, zaciskając palce na twardym trzonku. Dopiero wtedy dostrzegam czerwone plamy na prześcieradle. – Salces, to twoja sprawka?

Podchodzę do stojącego w rogu lustra. Ostrze tkwi dokładnie między czwartą a jedenastą kością. Upaćkana koszulka lepi się do skóry. Gęsty płyn spływa po udach, by ostatecznie wsiąknąć w łączenia paneli.

Salces staje za moimi plecami, brokat błyszczy na ozorkowej brodzie, między zębami tkwi różowy plusz.

– Mary krwawi, Mary krwawi, Mary krwawi! – powtarza triumfalnie niskim, gardłowym głosem. Litery wypalone na podłodze iskrzą, w odbiciu pojawia się dziewczęca blada postać. – To zapewne Ceson nie wycelował. – Wskazuje na zezowaty plaster przyklejony do lampy, tym razem przybierając bardziej piskliwy ton.

Zastanawiam się nad wezwaniem karetki, ale ostatecznie senność wygrywa. Wracam do łóżka, wybierając bezpieczną pozycję na wznak. Mary z wypiekami na policzkach opuszczają łazienkę i kładą się koło mnie. Bitują jakiś popularny kawałek – rozpoznaję agresywną linię melodyjną i ekspresywne rymy. Mocny rap. Tyle że nie mogę przypomnieć sobie tytułu: Scyzoryk? God’s Plan? The Real Slim Shady?

A może Coco Jambo?