polskie centrum bizarro

„Być złym człowiekiem” by Patryk Bogusz

In Opowiadania on 20 kwietnia, 2017 at 6:00 am

Patryk Bogusz dał się już poznać czytelnikom Niedobrych Literek. Z dobrej strony, ma się rozumieć. Od dziś będziecie mieli sposobność poznać jego bohatera. Złego dla odmiany. By nie powiedzieć, że bardzo, wybitnie – o ile takie określenie pasuje do określenia kreatury, której dzieje poniżej – złego.

Czytajcie to opowiadanie ku przestrodze, ku nauce, ale na pewno nie jako instruktaż…

h

Być złym człowiekiem

h

Podobno ludzie nie rodzą się źli. Skoro tak, to nie rodzą się również dobrzy. Są po prostu nijacy, czyli nudni i bezwartościowi. Tak mówią niektórzy. Ja twierdzę inaczej – ludzie rodzą się z jakimiś uwarunkowaniami. Tak było ze mną. Urodziłem się zły. Nie zły w sensie obrażony, ale z zepsutą osobowością tak jak cerą w wieku dojrzewania. Dlatego chciała odejść ode mnie żona. Uznała, że nie jest w stanie współegzystować z tak potworną istotą, jaką się okazałam. Tu muszę sprostować: nie okazałam się, a taki byłem. Słyszeliście kiedyś o zagadnieniu etycznym zwanym dylematem wagonika? Jeśli nie bardzo, to przypomnę – jedna z wersji tej zagadki filozoficzno-etycznej mówi: Wagonik kolejki wyrwał się spod kontroli i pędzi w dół po torach. Na jego drodze znajduje się pięciu ludzi przywiązanych do torów przez szalonego filozofa. Jeśli nic go nie zatrzyma, zginie pięć osób. Jesteś na kładce nad torami i możesz zatrzymać go wyłącznie w taki sposób, że zrzucisz coś ciężkiego. Tak się składa, że obok jest bardzo gruby człowiek – jedynym sposobem na zatrzymanie wagonika jest zepchnięcie tłuściocha z kładki na tory. Tylko zabijając go można uratować pięć osób. Czy powinieneś to zrobić?
Pewnie teraz każdy zastanawia się, czy można ot tak sobie rzucić grubasem. Też mnie to intrygowało, dlatego to zrobiłem. Warunki były identyczne jak w przypowiastce: rozpędzony wagon, a na kładce ja i mój gruby przygłupawy kolega. Brakowało co prawda przywiązanych do torów pięciu osób, zatem nie było kogo ratować, ale mniejsza o to. Wyobraziłem ich sobie. Złapałem grubaska i wypchnąłem za barierkę. Spadając patrzył na mnie tymi tępymi oczętami i wspominał ostatni posiłek. Przynajmniej tak myślę. Nie byłem aż takim draniem i wcześniej zabrałem go na taco. Bardzo mu smakowało. Miałem wtedy dwanaście lat. Grubas roztrzaskał się o tory, a następnie rozjechała go kolejka. Wtedy odkryłem bezsensowność tej zagadki. Grubas nie jest w stanie zatrzymać rozpędzonego wagonu kolejowego. Moich pięć wyimaginowanych osób zginęło wraz z grubaskiem. Nie było mi przykro, ale wiedziałem, że postąpiłem nieetycznie, mimo chęci rozwiązania zagadki dotykającej moralności. Poszedłem zatem do kościoła i w konfesjonale przyznałem się do wszystkiego. Ksiądz kazał mi iść do domu i nie zmyślać, bo kłamstwo jest grzechem ciężkim. Ucałowałem szarfę i poszedłem na lody. Afera się zrobiła jak grubasek nie wrócił do domu. Wąsaty meksykanin zeznał, że byliśmy we dwóch na obiedzie. Szybko poszło, psycholog, policja, płacz, zbieranie grubaska do wiaderka. Oczywiście nie przyznałem się. Byłem zły, ale nie głupi. Opowiedziałem straszną historyjkę, jak to oglądaliśmy pociągi, a przyjaciel wychylił się za mocno. Próbowałem go złapać, ale nie dałem rady utrzymać grubej kości kolegi. Byłem zrozpaczony. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Psycholog szybko wykryła u mnie szok pourazowy. I to tyle. Nawet sprawy nie miałem. Wręcz przeciwnie: wszyscy mi współczuli, a rodzice pulpeta podziękowali za próby ratunku ich synka. Podziękowania przyjąłem z nieskrywaną dumą. Poszedłem do kościoła. Spotkałem tego samego księdza, co wcześniej i powiedziałem mu jak bardzo się mylił. Kłamstwo nie jest złe, jest czymś idealnym, dzięki niemu możemy kształtować rzeczywistość, inną, lepszą. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i wytargał za ucho. To kopnąłem go w jaja. Oczywiście poskarżył się w szkole, a szkoła wezwała rodziców. Więc powiedziałem, że mnie molestował i regularnie kazał ssać swe przyrodzenie, którego na dodatek nie mył. Krzyczał: To nie ma stać, to ma być czyste! W końcu miałem tego dosyć, to mu zasadziłem kopa. Pytano mnie, czemu tam przychodziłem. Wymyśliłem, że szukałem duchowego wsparcia, a poza tym groził, że jak ja tego nie zrobię, to wepchnie swój instrument do buzi mojej matce. Popłakałem się. Ze śmiechu oczywiście. Znów ta sama psycholog była. Ksiądz poszedł siedzieć. Kłamstwo jest najlepsze. Młodość upływała mi na pokonywaniu kolejnych barier. W szkole średniej kupiłem od ćpuna strzykawkę pełną jego krwi i wstrzyknąłem ją swojej dziewczynie jak spała, po wcześniejszym wypiciu piwa z tabletką gwałtu. Była śliczna, ale nie chciała się bzykać. Postanowiłem ją ukarać. Zarazić HIV tak, żeby już nigdy nie mogła z nikim współżyć. Nie chciała mi dać, to nie da nikomu. Problem polegał tylko na delikatnym zasugerowaniu badań na nosicielstwo wirusa. W końcu nic ciekawego nie przyszło mi do głowy. Zresztą po tygodniu rozstaliśmy się – po co mi śmiertelnie chora dziewczyna? Zapomniałem jej powiedzieć o wszystkim. Ciekawe, czy jeszcze żyje? Pozostaje nadzieja, że nie była zbyt rozwiązła seksualnie.
Ożeniłem się z okropną kobietą. Zarozumiałą egoistką, której przyjemność sprawiało zadawanie bólu innym, zatem sporo nas łączyło. Do tego była troszkę zboczona. Wpychała w siebie kawałki ciast i kazała mi je wyjadać. Czemu nie. Na początku było całkiem przyjemnie, kiedy śluz pachniał wanilią, albo jabłkiem, niestety po kilku latach sam zapach słodkości wydobywający się spomiędzy jej nóg wywoływał we mnie torsje, co o dziwo również nie zniechęcało mej wybranki serca do współżycia. Mnie z kolei obrzydzało. Nie potrafiłem ocierać się o własne rzygowiny, chyba, że dla potrzeb finansowych, ale o tym troszkę później. Do tego wszystkiego dostałem nadwagi i cukrzycy.
Lekarz, stary kutasina z łuszczycą, kategorycznie zabronił mi smakowania słodyczy. Jak zatem miałem lizać płeć mej żony? Próbowałem to wszystko załatwić rozmową, tłumaczyłem, że to nie jest mój wymysł, a zalecenie zdrowotne, na co usłyszałem, że jeśli nie będę jej lizać, to jestem jej nieprzydatny, czyli nie będzie miało znaczenia, czy umrę, czy nie. Tak wytłumaczyła mi zależność, że przyrzekałem być z nią na dobre i złe. Dziwnie zinterpretowała słowa małżeńskiej przysięgi, bo to raczej powinno skłonić ją do zaprzestania faszerowania mnie cukrami, ale cóż, jak wcześniej wspomniałem była wyjątkową osobą. Jej bydlęcy wręcz egoizm wcale mnie nie odstraszał. Wręcz przeciwnie, cholernie mnie to podniecało. W końcu nie tak łatwo spotkać na swej drodze drugą istotę tak samo paskudnie złą. Jak się przekonałem o tym, że to ta jedyna? Nie robiąc sobie większych nadziei, zaprosiłem Monikę na randkę. Poznałem ją w restauracji „Oślizgłe Paluchy” – taka klimatyczna knajpka dla wszelkiej maści wykolejeńców. Lubiłem tam chodzić i obserwować tłustych zjebów, zabijających cholesterolem swą samotność. Monika była nowo zatrudnioną kelnerką. Spodobał mi się jej image – rozpuszczone długie blond włosy, palmy potu na bluzce pod sporymi cyckami i pomalowane na czarno paznokcie. Zamówiłem „Burgera z dupy” czyli z dodatkami takimi jak nabrało się kucharzowi. Jak wspomniałem zaproponowałem randkę. Otaksowała mnie wzrokiem. Spytała o blizny potrądzikowe na policzku:
– Wstydzisz się ich?
– Nie, uważam, je za część swojej osobowości.
– Są zajebiste.
– Dziękuję.
– Gdzie pójdziemy?
– Na jakiś film, a potem do motelu.
– A czemu nie do ciebie?
– Nie sprowadzam nieznajomych do siebie.
– W porządku. Przyjdź po mnie o ósmej.
Dostosowałem się do zalecenia. Przyniosłem nawet kwiaty. Osobiście wybrałem film. Poszliśmy na „Run bitch run” – klasyczny film o zniewolonych kobietach, które trafiają do domostwa wyluzowanych typków, którzy uwalniają je od monotonii życia. Film przypadł jej do gustu. Czasem pokrzykiwała razem z bohaterkami. Dobrze się bawiliśmy, na tyle dobrze, że olaliśmy motel – kupiliśmy pół litra i poszliśmy posiedzieć nad rzekę. Trochę z niej śmierdziało ściekami, ale byliśmy zbyt zajęci rozmową i wódą, żeby zwracać na to uwagę.
Zadała mi pytanie: – Co zrobiłeś w życiu najgorszego?
Sami rozumiecie, że spowodowała u mnie dylemat. Czy powinienem mówić? A jeśli tak, to która z rzeczy jakich dokonałem, była najgorsza? Czy można w ten sposób wartościować czyny? Czy zło może być mniejsze lub większe? W końcu jeśli popełniamy czyn określany jako zły, czyli zasługujący na potępienie – to nie może być on tym samym dobrym. A tak by sugerowało wartościowanie niecnych uczynków.
Po chwili zastanowienia postanowiłem opowiedzieć o strzykawce z krwią ćpuna wbitej w ciało mojej byłej. Słuchała mnie uważnie, słowo po słowie. Po wszystkim zapaliła papierosa i zauważyła, że to najlepszy numer o jakim słyszała. Miała piękny uśmiech. Pocałowałem ją. Wtedy zapytała, czy nie chcę spytać jej o to samo. Zapytałem. Zaczęła od tego, że wierzy w voodoo i w ogóle w czarną magię. Wpadłem jej w oko, zatem postanowiła wpłynąć czarami na moją postawę w stosunku do niej. Jaśniej rzecz ujmując postanowiła rzucić na mnie urok. Miała szczęście, że akurat jest w trakcie miesiączkowania, zatem podtarła swą cipkę moim kotletem wołowym, tak by została na nim krew, dodała do tego odrobinę potu, łzę i wypowiedziała kilka magicznych słów. Zauważyłem, że to jeszcze nie tak źle, na co stwierdziła, że owszem było to bardzo złe, bo zażyczyła sobie, żebym był z nią na zawsze. Tak więc przesądziła o moim losie. Brzmiało to wszystko intrygująco, ale nie do końca wierzyłem w czary. Za to wiem, że kotlet z dodatkiem krwi był pyszny.
Od tamtej pory zostaliśmy ze sobą na dobre i na złe. Ponieważ nie przepadała za swoimi rodzicami, bo ojciec lubił do niej wpadać na szybki numerek przed snem – zamiast zaproszenia na ślub, wysłaliśmy im informację o jej wstąpieniu do zakonu. Więcej nie było z nimi kontaktu. Po kilku miesiącach zaszła w ciążę. Nie powiem, żebym szczególnie był zachwycony spędzeniem kolejnych lat ze śliniącą się i srającą pod siebie istotą, o za dużej głowie i serdelkowatych palcach, ale cóż – Monika poczuła zew krwi, czy właściwiej natury i postanowiła urodzić. Tak na świecie pojawiło się wyjątkowe szkaradztwo, któremu na imię daliśmy Fryderyk. Coś w stylu hołdu dla Freddyego z Queen i tego z „Koszmaru z Ulicy Wiązów”.
Ponieważ Monika musiała zrezygnować z serwowania burgerów, a ja nie wyobrażałem sobie podjęcia stałego zatrudnienia, zresztą uczęszczałem na studia psychologiczne – próbując cały czas zrozumieć, co spowodowało, że jestem złym człowiekiem – musieliśmy wymyśleć sposób zarobkowania. Monika pewnego dnia pokazała mi film „2 Girls 1 cup”. Co za odjazd, dwie naćpane laski srające do pucharka, a następnie zajadające się produktem swych jelit – przypominały małe dziewczynki oblepione jarmarczną watą cukrową.
– Zobacz, ile mają wejść… no zobacz – moja małżonka była bardzo podekscytowana filmem i ilością odsłon. Faktycznie liczba wyświetleń była co najmniej imponująca. Nie rozumiałem tylko dlaczego. Nie zrozumcie mnie źle, film naprawdę mnie wciągnął – dwie gorące dupeczki oddane koprofilii – to było coś dla tak zepsutego umysłu jak mój, ale przecież takich jak ja czy Monika wsadza się do szpitali i poddaje elektrowstrząsom. Co się porobiło z tymi ludźmi, do cholery?
– To rozwiąże nasze kłopoty finansowe.
– Ten film? – spytałem.
– Nie, nasze filmy – wydobyła z torebki kamerkę internetową. – Płatny dostęp do filmów.
– Chcesz jeść moją kupę? – musiałem się upewnić.
– Niekoniecznie musi być to samo, ale możesz wypróżnić mi się na cycki, a ja to rozsmaruję przed milionami zboczeńców. Albo poddasz mnie chłoście. Jest tyle rzeczy, które można zrobić, tyle, których robiliśmy…
– Mogłabyś znów rzucić na mnie urok.
– Jasne! Czarna magia i porno. Zbijemy kupę kasy.
Początki nie były łatwe. Dzieciak płakał przy chłostaniu matki. Fekalia spływały z piersi na wykładzinę, zostawiając plamy, faceci włączali się tylko na dwie minuty, tyle zabierało im zmęczenie wacka i natychmiast po wytrysku resetowali połączenie. Po kilku miesiącach poznaliśmy tajniki zawodu. Wykładaliśmy podłogę czarną folią co dodawało klimatu, łóżeczko przykrywałem kocem i Fryderyk zasypiał jak papuga, której nakryjemy klatkę. Zwolniliśmy akcję i błyskawiczni onaniści musieli chwilkę z nami pobyć, a do tego trafiliśmy do kobiet. Te zboczone laski potrafiły masturbować się godzinami. Zaczęło się nam nieźle powodzić. Przynajmniej materialnie. Dzieciak rósł jak na drożdżach, ale od ciągłego przykrywania kocem nastąpiło jakieś niedotlenienie i był totalnym przygłupem. Całymi dniami oglądał tylko bajkę o krowie i kurczaku. Nie wiem czy kojarzycie, kurczak rzucał krową i takie tam zagrywki. Z chłopakiem praktycznie nie było kontaktu, do tego mówił w jakimś mandaryńskim narzeczu, przynajmniej tak stwierdził ekspert poliglota. Chciałem go odsprzedać pewnej chińskiej rodzinie, zgłosiła się jedna przez Amazon, ale Monika była sceptycznie nastawiona.
– To świr i do tego gada po chińsku, zatem z żółtymi będzie mu dobrze. Przecież my nie kumamy nic, nie wiemy nawet kiedy mówi, że jest głodny. Wszystko musi pokazać, równie dobrze moglibyśmy zastąpić go psem, też byśmy nic nie rozumieli, a może byłby trochę żywszy… – tłumaczyłem.
Rozczarowała mnie. Niby przytakiwała, ale za nic nie chciała słyszeć o odsprzedaży małego. – Przecież mamy pieniądze, dobrze zarabiamy, stać nas, żeby go trzymać – powtarzała jak mantrę.
Jasne, że było nas stać, nikt nie twierdził, że nie. Tylko po co nam dzieciak, z którym nie możemy nawet porozmawiać. On nie rozumiał nas, a my jego. Poza tym chyba nie byliśmy najlepszym wzorem do naśladowania. Para pojebów odgrywająca scenki rodem z pism Markiza de Sade do Internetu. Przecież nie chciałem sprzedać chłopaka jakiemuś rzeźnikowi, który przerobiłby go na zapas kotletów na całą zimę. Chodziło mi o dobro dziecka. Tak jak niemiecki Jugendamt – wiem, co dla bachorka będzie najlepsze. No dobra, przyznam się do czegoś. Nie chodziło tylko o dobro małego. Wkurzał mnie. Nawet nie macie pojęcia jak. Ciągle coś do mnie krzyczał w tym niezrozumiałym języku i zaczynałem się go bać. Miał jakiś taki obłęd w oczach. Zrozumcie, odziedziczył geny po niezłym psycholu vide ja sam. Nie chciałem któregoś dnia obudzić się z nożem wbitym w klatkę piersiową, tylko po to, by zaraz zasnąć na amen. Gówniarz nie lubił mnie. To było wyczuwalne, jak jego pieluchy w dzieciństwie.
Ponieważ zawsze byłem człowiekiem czynu, postanowiłem działać. Pewnego wiosennego dnia zabrałem małego na spacer. Biegał słodko po parku, rzucając kamieniami w gołębie. Jednemu główka przykleiła się do kamyka. Mały miał cela. To upewniło mnie tylko w decyzji.
Chińczyk pojawił się sam. Łamanym angielskim wytłumaczył, że żona czeka w samochodzie. Bali się prowokacji policyjnej. Dziwne, w ogóle o czymś takim nie pomyślałem. Przecież mamy chyba w kraju coś takiego jak prawo własności. Dzieciak jest mój, zatem to ja decyduję, co z nim dalej zrobię. Transakcja przebiegła pomyślnie. Dostałem walizkę, a on dzieciaka. Pewnie myślicie teraz, że chłopak trafił do azjatyckiego burdelu, albo jako posiłek do ekskluzywnej restauracji. Jesteście w błędzie. Chłopak poświęcił młodość na naukę i został cenionym chińskim psychiatrą, który specjalizuje się we wszelkich problemach psychopatii. Oczywiście, wtedy nie mogłem tego wiedzieć, ale jak już wcześniej zauważyłem, badając dylemat wagonika, życie jest sztuką wyboru, a ja jestem praktykiem. Monice troszkę odbiło na wieść o sprzedaniu małego. Wybiła mi ząb i odgryzła sutek. Wybaczyłem jej. Przecież mieliśmy być na dobre i na złe.
Następne tygodnie mijały w atmosferze gęstej jak w barach amsterdamskich. W końcu posunęła się do uprowadzenia człowieka! Przytargała w worku chłopca, właściwie to mężczyznę, tyle tylko, że był karłem. Zabrała go z cyrku Arena, gdzie był główną atrakcją – połykał noże, często gęsto większe od niego. Na nic zdały się tłumaczenia, że nie chce z nami zostać i nie będzie jej dzieckiem. W końcu którejś nocy karzeł próbował odbyć z nią stosunek, kiedy spaliśmy. Wtedy do niej dotarło, że nic z tego nie będzie.
Problem polegał tylko na tym, że mały nie chciał się wyprowadzić. Spodobało mu się u nas. Mieliśmy dużo forsy z chorych filmików, zatem jadał lepiej niż w cyrku. Drogi szampan, kawior, kaczka, perliczki. Z małego karła stał się tłustym obleśnym trollem.
Musieliśmy go zabić. Nie było innego wyjścia. Zatłukłem go młotkiem przy asyście Moniki, która go przytrzymała. Niestety, zapomnieliśmy wyłączyć kamerę internetową, albo karzeł uruchamiał ją na noc w trosce o swoje bezpieczeństwo. W każdym razie miliony ludzi na całym świecie zobaczyły na żywo film z egzekucji.
Musieliśmy uciekać. Wybraliśmy Acapulco. Na zabójstwie trolla zarobiliśmy miliony.
Teraz jestem facetem w średnim wieku o spalonej na wiór skórze, z żoną o obwisłych cyckach. Nikt już nie chce nas oglądać. Na szczęście forsa wystarczy nam do końca leniwych dni spędzanych na plaży. A jaki z tego morał? Wszyscy mówią, że jak jesteś zły, to zło, które robisz, zawsze do ciebie wróci. Panowie i panie – to gówno prawda.
Ps: Pewnie wielu z was, zatroskanych rodziców, zastanawia się ile dostaliśmy za bachora? Otóż nie mogę wam zdradzić konkretnej kwoty, gdyż nie były to pieniądze. A co? To już pozostanie moją tajemnicą. W każdym razie gdybyście chcieli odsprzedać małego, ale nie wiecie za ile, komu, et cetera, piszcie do mnie. Pomogę w zamian za drobną prowizję. Pozdrowienia z Acapulco.

h
h
  1. Ohydne!
    I ciekawe. Takie krótkie a tyle akcji.
    5/5

Dodaj komentarz