polskie centrum bizarro

„Trujka Dżumiak węszy Co powali Słonia?” by Kornel Mikołajczyk

In Opowiadania on 12 lutego, 2022 at 6:00 am

Trujka

Kto często-gęsto zagląda na Niedobre Literki, temu nieobce nazwiska ⸸ Jolo Szpilorek   i Podmuch Szczawiu. Obaj to asasyni, choć odmienni od siebie niemal pod każdym względem. Zabójca stworzony przez Zeter Zelke to smukły, elegancki profesjonalista, zaś Indianin wykreowany przez Kornela Mikołajczyka to berserker bez cienia finezji.

Okazuje się jednak, że na ulicach Starego Jorka operuje jeszcze jeden cień, który różni się od tamtych dwóch zarówno płcią, jak i gatunkiem. To Trujka Dżumiak: zmutowana szczurzyca z kanałów, która morduje wyłącznie tych, którzy ośmielili się podnieść rękę na zwierzę. Zapoznajcie się i z nią, bo na bank zawita jeszcze na łamach naszego portalu, świętując przy okazji dzisiejszy Dzień Darwina (tak, to jego wina!).


Trujka Dżumiak

węszy

Co powali Słonia?

by

Kornel Mikołajczyk

Życie płatnego zabójcy nie jest łatwe. A życie zaprzysiężonej ludobójczyni nienależącej do rodzaju Homo, to już w ogóle. Z drugiej strony, kiedy jest się zmutowaną szczurzycą z kanałów Starego Jorka, mało kto podejrzewa cię o mordercze zapędy – co dopiero zaś o wyssaną z napromieniowanym mlekiem matki inteligencję. Lecz choćbyś przeprowadzała egzekucje na najbardziej finezyjne sposoby, nie zostawiając ni śladu pazurzastej łapki, czy dwunogi kiedykolwiek przestaną traktować cię jak paskudę z łysym ogonem? Poniechają sypania trutki i stawiania pułapek? Więc wracamy do punktu wyjścia – życie płatnego zabójcy to ciężka orka.

Trujka, nieco przewrotnie, para się likwidacją szkodników. Tak to przynajmniej postrzega. Nie da się bowiem inaczej nazwać człowieka, który maltretuje zwierzęta. Bestialska zaraza wszelkiej maści stanowi jej cel, jej misję. Psi bokserzy, koci kaci, świniobijcy, podpalacze gołębi, molesterzy myszoskoczków. Każdy przedstawiciel fauny w metropolii wie, że jeśli zwyrodnialec wyrządzi mu krzywdę, wystarczy szczeknąć, miauknąć, chrumknąć, zagruchać czy pisnąć, a mikra eksterminatorka poruszy niebo i ziemię, żeby wysłać delikwenta do nieba i pod ziemię. Za odpowiednią opłatą, naturalnie, bo zgodnie ze starojorskim porzekadłem z Płyt, „za darmo to co najwyżej dostaniesz bombę w trąbę”.

Słodka, lekko zwęglona woń unosząca się ponad odorem fekaliów budzi gryzońkę z drzemki. Rozlepia płonące niczym lasery oczka obwiedzione czarnymi obwódkami jak u popielicy. Przeciąga swe gibkie, pokryte białym futrem ciało w tym samym załomie kanału, w którym przed laty ją oraz jej rodzeństwo wykarmiła Mama Dżuma – uciekinierka z laboratoriów Chemlok & Pestoń. Unosi nosek, bez trudu lokalizując, skąd dobiega wezwanie. Kratka wentylacyjna za seks-szopem Gagatek w dzielnicy Czerwonych Latarni. Trujka posiada kilkanaście takich rozsianych po mieście „biur”, gdzie przyjmuje petentów. Co do jednego łączą się z jej ściekiem. Ostatecznie, wszystko spływa na dół.

Rurami, po drabince technicznej i przez wygryzioną w przewodzie dziurę dostaje się na miejsce. Na klapie śmietnika spoczywa stopiona masa w kształcie koślawego serca, od której bije ostry/pudrowy zapach. Obok, równo jak na tresurze, siedzi długowłosa charcica. Wyczesane futro lśni i pachnie; pysznie czerwieni się kokarda na głowie. Samiczka przedstawia się jako Milejdi. Morderczyni dostrzega również nazwisko na złotym medaliku u złotej obroży. „Wandebill”. Bogacze z wyższych sfer. Znaczy się: arystokratka nie tylko z imienia.

– Od najlepszego cukiernika na Topolowej – zaprasza wielkopańsko, jak gdyby posadziła zadek nie na obskurnym bruku, a na satynowej podusi. – Znów przypalił bazę na miętówki, bo wczoraj zasiedział się w „Ocieralni”. Czuć to na nim, jakby wykąpał się w kadzi tanich perfum i potu z kroku. – Marszczy pysk z niesmakiem.

Trujka nie jest wybredna. Docelowo jako zapłatę przyjmuje wszelkie „niecodzienne smaki”. Zabiera się do ścierania siekaczy na stwardniałym, cukierkowym glucie. Ukontentowana, kiwa głową na znak akceptacji. W czym może pomóc?

Suczka skamle cicho; z nerwów nieelegancko przygryza jęzor. Szczurzyca natychmiast, nie przerywając posiłku, rozpoznaje naturę jej problemu. Rozterki sercowe.

Nie myli się. Milejdi chce, aby najdrobniejsza asasynka w Starym Jorku, w imię wielkiej, przełamującej bariery miłości, dokonała niemożliwego.

Chce, aby gryzoń powalił Słonia.

Miesiąc temu Milejdi zerwała się wyprowadzaczowi w Parku Zakochanych, w zemście za to, że nadmiernie szarpał smyczą. Nim się obejrzała, otoczyły ją nieznane budynki i nieznani ludzie. Zgubiłaby się na amen i skończyła nabita na ruszt przez bezdomnych z Cykady, gdyby nie Trampek. Zaprawiony w bojach uliczny kundel nauczył ją, jak zdobywać pożywienie i bronić się przed zdziczałymi kocurami grasującymi w kontenerach. Liczne przygody zbliżyły ich do siebie. Nigdy by nie przypuszczała, że kiedykolwiek przywiąże się tak mocno do innego psa. Ich szczęście trwałoby w najlepsze, gdyby patrol policji nie namierzył jej po e-nadajniku i nie odstawił do apartamentowca. Do samotnej, boleśnie nudnej egzystencji.

Słyszała go później, jak zawodzi nocą na chodniku. Odpowiadała tęsknym wyciem, wyrywając się na stumetrowy taras. Tym sposobem wyznali sobie uczucia i ustalili plan ucieczki. Pragnęli żyć razem, szczęśliwie, z dala od podziałów na rasowe i nierasowe, salonowe i bezpańskie. Lecz nim wprowadzili ów plan w życie, Trampek przepadł jak kamfora.

Uważnie pilnowana po ostatnich ekscesach, Milejdi zdołała zbiec dopiero tydzień później. Od wyliniałego owczarka Wirusa dowiedziała się o okolicy, którą czworonogi omijają szerokim łukiem. Odór śmierci bił stamtąd na kilka przecznic, niemniej właśnie tam sowicie wynagradzani hycle zawozili większość dużych, walecznych brańców. W podziemiach niesławnego biurowca, gdzie przed laty splajtowała niejedna firma, urządzano bowiem krwawe walki psów. Na czele przedsięwzięcia: on. Olli Fantosz. Słoń.

Trujka głównym kolektorem dociera do oczyszczalni i wybiera odpowiednie rozwidlenie w labiryncie tuneli. Kwadrans później czuje już to, o czym wspominał znajomy zleceniodawczyni. W strugach nieczystości spływają litry posoki. Gwar podekscytowanego mrowia rezonuje w orurowaniu, słyszalny z daleka nawet bez ultrawrażliwych uszu typu dumbo. Zbliża się kolejny morderczy sparing.

Ogoniasta zabójczyni wkrótce zyskuje wgląd w sytuację. Wydzielina sącząca się spomiędzy pazurków pozwala jej wspinać się po najgładszych powierzchniach, więc bez problemu uczepia się sufitu na poziomie B2. Z ośmiu miejsc parkingowych siatką wydzielono tu oświetlony reflektorami ring. Tłoczy się przy nim blisko setka widzów. Damie z perfumowaną chusteczką przy nosie lśni w źrenicach głód rzezi. Podejrzany typ z heterochromią i żółtym irokezikiem oblizuje lubieżnie wary. Detektyw incognito poprawia fedorę, by nikt go nie rozpoznał, po czym stawia pięćset kafeli na swego faworyta. Nie mija parę minut, gdy jakiś pachołek odpala stadionową fanfarę, domagając się ciszy. Z lewej i z prawej brzęczą windy. Wynurzają się z nich osiłki dzierżące łańcuchy. Na ich końcach: toczący pianę terier salżycki z oderwanym uchem oraz kundel z domieszką doga. Po opisie Milejdi Trujka rozpoznaje w tym drugim Trampka. Jego sierść pokrywają zaropiałe rany i lekko kuleje na lewą tylną nogę, ale przynajmniej żyje.

Z cieni za polem walki wyłania się góra mięcha w szarym garniturzysku. Olli Fantosz rozkłada łapy jak bochny i niczym cesarz wita gości na igrzyskach. Szczurzyca mruży ślepia, oceniając cel. Isterniak z rysów twarzy i akcentu, obłożony słoniną, jakby hodował sobie kamizelkę kuloodporną przed powrotem do swej targanej konfliktami ojczyzny. Ciemne, głęboko osadzone oczka, glaca opędzlowana na zero. I ani włoska, plamki, puszku czy drobinki brudu na całej tej mamuciej postaci. Czysta powłoka kontrastująca z duszą brudniejszą od szamba.

Trujka wpatruje się w Słonia, myśląc. Myśląc. I myśląc. Na peryferiach wizji rejestruje, jak Trampek – napędzany zapewne nadzieją, że ujrzy jeszcze miłość swego życia – zostawia „saltera” płytko dyszącego na betonie.

Po skończonym pojedynku gryzońka podąża wentylacją za antyseptycznym zapachem oprawcy. Fantosz urządził sobie lokum na wysokim parterze, w apartamentach dawniej przeznaczonych na gościnne wizyty inwestorów. Odpada tym samym pierwsza opcja likwidacji: podgryzienie barierek balkonowych, by doprowadzić do „nieszczęśliwego wypadku”. Kiedyś pozbyła się w ten sposób znanego aktora. Przystojny zdobywca Złotej Kliszy, wzorem indiańskich szamanów z plemienia O’od, poił się juchą żmij dla zwiększenia potencji. Niestety, tutaj ten sam wybieg się nie uda. Cztery metry nad ziemią to bynajmniej nie to samo co penthouse. Podobnie z windą: nawet gdyby przegryzła stalowe liny, gigant spadłby góra dwie kondygnacje. Figa.

Wkrótce wychodzi na jaw, że położenie mieszkania to pikuś. Urządzono je również irytująco minimalistycznie i nowocześnie. Ani jednej wiszącej lampy czy żyrandola, których kabel dałoby się przegryźć, by spuścić na głowę ciężar – same gładkie plafony. Półotwarty prysznic zamiast wanny, gdzie tak łatwo wrzucić coś podłączonego do prądu. Bielona deska na podłodze, na której widać jak na dłoni każde ryzyko poślizgnięcia się, potknięcia czy zranienia. System spryskiwaczy szłoby od biedy unieszkodliwić, podobnie jak magnetyczny zamek w drzwiach; zatrzasnąć ofiarę w środku i wywołać katastrofalne zwarcie. Trujka gardzi jednak piromanią. Pomijając psiarnię na dole, w opuszczonym gmachu roi się od dzikich lokatorów, którzy znaleźli tu tymczasowy dom: mysie rodziny, robactwo, pająki, dachowce, jaskółki gniazdujące pod parapetami. Nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby dla zabicia byle człowieka urządziła zwierzakom taki holocaust.

Sam Olli okazuje się nie mniej irytujący, co jego lokum. Im dłużej ścierwodrapka go obserwuje, tym mocniejsze wzrasta w niej przekonanie, że ów tłuścioch, z pozoru groźny i bezwzględny, to zdziwaczały pedant. Zzuwa buty, nim przekroczy próg i wyciera je nawilżoną szmatką. Zużywa szczotkę w rolce, ściągając z odzieży niewidzialne pyłki. W kapciach owiniętych folią przechodzi do kuchni. Z lodówki wydobywa mineralną Bajoncjankę i wypija z literatki cztery pełne porcje, po czym natychmiast myje naczynie. Pustą szklaną butelkę utylizuje w odpowiednim koszu. Następnie wyciąga hermetycznie zapakowane „koryto” i zasiada na hokerze przy wyspie, aby spożyć żarło bez podgrzewania. Trujka czujnie wypatruje momentu, w którym mogłaby dosypać jakiegoś specyfiku do jadła czy napitku, lecz takowy nie nadchodzi. Wszystko szczelnie zamknięte, otwierane osobiście. Zresztą, to nic więcej jak czcze rozważania. Wbrew temu, co powtarzają klientom dziewczyny z Czerwonych Latarni, rozmiar ma znaczenie. Ilość trucizny zdolnej unicestwić kogoś gabarytów Słonia, nawet tej rafinowanej przez jej siostrę, Fujkę, ludobójczyni musiałaby przetransportować na kilka tur.

Niezrażona, ucina sobie drzemkę koło liczników w szachcie. Następnego dnia, jak na rasową asasynkę przystało, filuje ruchy okrutnego impresaria. Kiedy wstaje. Lewą czy prawą nogą. Jak długo szoruje zęby, goli się, przesiaduje nad porcelaną. Gdzie trzyma bieliznę. Ile zajmuje mu traktowanie kamizelki parownicą. Do której kieszeni chowa elektroniczny organizer, a do której świeżo wykrochmaloną chusteczkę.

Gdy cel w końcu opuszcza pokoje – o równej godzinie, naturalnie – w korytarzu czeka na niego para osiłków. Ruszają bez słowa, wyglądając jak lotniskowiec oflankowany przez fregaty. Zjeżdżają na poziom B1, do klatek: on w jednej windzie, oni w drugiej. Rozpoczyna się obchód. Zawodników rozdzielają kraty, tak by obszczekiwali się w stanie ciągłej ekscytacji, lecz nie czynili sobie krzywdy. To dozwolone jest wyłącznie na ringu. Pomagierka w fartuchu przywozi wózek podejrzanie szarego mięsa. Trujka węszy, że ochłapy ostrzyknięto Mama Dżuma raczy wiedzieć jakimi sterydami podkręcającymi agresję. Fantosz rozrządza, który „pupilek” otrzyma żebraczą porcję, który zaś – figę z makiem. Głodujących czeka dziś potyczka, a syty pies to nijaki wojownik.

Infiltratorka prędko odrzuca pomysł wyzwolenia czworonogów. Kryłaby się w tym poetycka sprawiedliwość, gdyby dziesiątki szczęk rozszarpały w odwecie tę półtonową masę, lecz wymagałoby to od niej przegryzienia zarówno ogrodzeń, jak i łańcuchów – a nie zamierza zbliżać się do więźniów na tyle, by ją zwęszyli. Z tymi, którzy najpierw gryzą, a potem pytają pertraktować nie warto.

Po południu przyjeżdża dwójka hycli. Zabierają do utylizacji w krematorium truchło teriera salżyckiego, którego zmogły wczorajsze rany. W zamian przywieźli czwórkę narybku. Plik banknotów zmienia właściciela. Ponury bulmastif natychmiast ląduje w osobnej przegrodzie. Mniejsze kundelki: w zbiorczym kojcu. Nie mija pół godziny, gdy Trujka odkrywa ich przeznaczenie. To kukły treningowe. Mężczyźni zaklejają im pyski srebrną taśmą, pozbawiając możliwości obrony, po czym wpuszczają do swych czworonożnych gladiatorów, żeby tamci się wyżyli. Posmakowali krwi. Morderczyni drży od koniuszków wąsów aż po koniuszek ogona, lecz nie zdoła na to nic poradzić.

Jeszcze nie.

Nim ledwo żywe psiaki zostaną wyciągnięte z matni, nadchodzi czas na kolejne show. Określone wejścia otwierają się o określonych godzinach, wpuszczając określoną liczbę zainteresowanych. Opuszczą to miejsce w podobny sposób: dyskretnie i bezpiecznie. Szemrani bukmacherzy mieszają się z rojowiskiem, szeleszcząc banknotami i kwitami. Całą operacją, z foteliszcza skrytego w mroku, zawiaduje Fantosz. Przyklejony do swych cyfrowych notatek, wydaje dyspozycje czeredzie pachołków, nieświadomy wiszącej mu nad czaszką wysłanniczki śmierci.

Trujka zgrzyta zębami w skrajnej irytacji. Nie dostrzega żadnej luki w szarej, tłustej zbroi oblecha. Otacza się on taką czystością i porządkiem, iż zdaje się kpić z „brudnej szczurzycy z kanałów”. Blokuje tym samym wszelkie opcje likwidacji. Brak w jego świecie przestrzeni na wypadki, zagrożenia czy przykre niespodzianki. Nie dopuszcza ich do siebie; odprawia je w progu. Kierując się swą znakomitą, Słoniową pamięcią, pilnuje, aby otwierać to, co należy otworzyć, i zamykać to, co należy zamknąć. Bezbłędnie, dokładnie, jak w zegarku.

Istnieje niemniej pewna wyrwa, której nie zatka, niezależnie od starań. I to jedyny sposób, ażeby ktoś tak mikry powalił zwierza wielkości ciężarówki…

Kiedy po wieczornych potyczkach Fantosz zasiada do kolacji, ona czeka już koło odpływu. Po nagłym przypływie w ścieku poznaje, że wybiło wpół do jedenastej. W jaki sposób? Otóż Byki z Brokatu grają dziś derby z KS Ferajna Starego i wszyscy fani fejsbola odpryskali się właśnie hurmą przed końcem przerwy. Zaznajomiona z rozkładem dnia, odczekuje dziesięć minut, wsłuchana w szum ustępów. Wreszcie bierze głęboki wdech i daje nura w odmęty.

Wytyczenie trasy poprzez kanalizację nie sprawia jej najmniejszych trudności; pływa jeszcze lepiej niż zwyczajne szczury. Przeciska się przez zagięcie instalacji i trafia idealnie na czas. Ponad nią jak gdyby pękło sklepienie niebios. Olbrzymi zad mości się na stanowczo za małej desce, szykując się do zwrócenia kopca odchodów. Jak wyszkolił swe kiszki, aby pozbywały się zawartości o określonej godzinie? Tego nie wiadomo. Grunt, że jego dokładność i punktualność – chroniąca go dotąd bariera – stały się również największą słabością. Trujka ubóstwia ironię losu.

Przeżarcie się przez ten tłuszcz i dotarcie do żywotnych organów zajęłoby jej pewnie dobę. Ale jeśli zacząć od wewnątrz?

Odbija się od krzywizny muszli i pomimo obrzydzenia, wtarabania się między pośladki Słonia. Olli Fantosz podrywa się, przerażony. Wpada na przeciwległą ścianę niczym ludzki taran, rozbijając szafkę z lustrzanym frontem. Wrzeszczy, sapie, próbuje sięgnąć za siebie i pochwycić śliski ogonek, lecz obwód godny mastodonta ogranicza mu ruchy. Gryzońka kopie nogami, aż całkiem zagłębia się w jelitach. Reszta to pandemonium krwi, szarpaniny, kału, drapania i modłów do Boga.

Pół godziny później asasynka wychodzi gardłem, wypychając przed sobą ostatni dech ofiary, tak jak borsuk wypycha rozbrzęczone od much powietrze z nory. Uflejona, wskakuje na umywalkę, by pod strumieniem wody dokładnie oczyścić futro.

O ustalonej godzinie para mięśniaków dobija się do apartamentu. Nie uzyskawszy odpowiedzi, wparowują do środka i zastają zewłoczysko pracodawcy szczelnie wypełniające łazienkę. Zgodnie z przewidywaniami Trujki, panikują. Wszelka organizacja spoczywała na barkach Fantosza, więc jego pomocnicy boją się chociażby pierdnąć, żeby nie sprzeniewierzyć się planowi działania. Nie mija kwadrans, nim dochodzą do wniosku, że operację należy rozmontować. Skąd mają wiedzieć, któremu komisarzowi Isterniak płacił za milczenie? Czym zachęcał nowych widzów? Jakie stawki wypłacał rakarzom za zdobycze? Trampek i reszta psów zostają wypuszczeni, ślady zatarte, a cielsko – wrzucone do rzeki Śledzionki, aby obżarły je ryby.

Tak oto, pomimo bólu, brudu i wysiłku, Trujka wypełnia zlecenie.

Miłość triumfuje.

Tydzień później ścierwodrapka żeruje na wysypisku, gdy wiatr przywiewa w jej pobliże kilkudniowe wydanie Trybuny Starego Jorka. Na drugiej stronie: artykuł o dzikim kundlu, który wdarł się do apartamentów Wandebillów i zagryzł na śmierć stylistę psów. Agresywnego czworonoga, opisanego jako mieszaniec doga, niezwłocznie uśpiono.

Zastaje Milejdi w saloniku. Samiczka wyciąga się leniwie na poduszce z gęsim puchem, obgryzając kość po steku z bizona. Z trąbki patefonu na stoliku płyną podniosłe dźwięki concerto grosso.

– Dlaczego? – pyta Trujka z parapetu, na który wspięła się po rynnie. To jedyne pytanie, jakie ciśnie jej się na pyszczek.

Charcica mlaska i prycha, wysysając szpik. Nie podnosi nawet łba, by odpowiedzieć.

– Zemsta, moja droga. Na jakiego potwora nie kreowałabym Lucjano, nie przyjęłabyś na niego obstalunku. Znalazłam więc kogoś, kto łyknął moje kłamstwa jak kaczkę z rusztu. Wysmażyłam rzewny kawałek o tym, jak to zły pan wsadza mi paluszek nie tam, gdzie trzeba, kiedy myje sierść i ten brudas ze slumsów uwierzył, że dlatego uciekłam z domu; że stanie się mym wielkim obrońcą. Szczególnie że na dzień dobry podniosłam przed tym syfiarzem ogon. – Prycha, z obrzydzeniem potrząsając długimi uszami. – Tak jak podejrzewałam, zyskałam tym samym adoratora. Serenady pod oknem, deklaracje miłości. Miałam go w garści. Rzuciłby się dla mnie pod pociąg, gdybym poprosiła! I właśnie wtedy, jak na złość, zniknął.

– A ty zwróciłaś się do mnie – dokańcza zabójczyni. – Aby odzyskać ten naładowany pistolet, zatruty cyjankiem kęs. Bo przecież szkoda byłoby szukać kolejnego.

Instynkt i doświadczenie dopowiadają jej resztę historii. Znana z niechęci do podobnych oprawców, została wmanewrowana w pozbycie się Słonia i uwolnienie przyszłego narzędzia zbrodni zwanego Trampkiem. Dowiedziawszy się o losie „ukochanego”, Milejdi bez wątpienia odczekała parę dni, nim zgłosiła się po pomoc. Walka czy dwie w klatce to przecież jak darmowy obóz treningowy dla przyszłego zabójcy.

– Dlaczego? – powtarza, nie potrafiąc sobie darować. – Czym zawinił ci ten stylista, Lucjano?

Fatalna suczka wypluwa resztki pożywienia do złotej miski. Furia rozświetla jej ślepia, dotąd tak obojętne, niewzruszone.

– Czym zawinił? Czym? Ha! Ten partacz zapomniał spakować nabłyszczacz do sierści przed pokazem! A potem, żeby zamaskować błąd, wysmarował mnie jakimś cuchnącym olejem kuchennym! Przegrałam z tą pudlowatą suką, Goldi, a na dokładkę przez tydzień capiłam jak karp! Ooo nie, moja miła… Taką zniewagę okupić da się jeno krwią!

Trujka nie odpowiada. Odwraca się ze smagnięciem ogona i schodząc na trotuar, wślizguje się w najbliższą kratkę odpływową. W zaciszu rodzinnego kanału wspomina biednego, udręczonego Trampka. Nie zasłużył na podobny los. Nie w imię takiej drobnostki. Niestety, to nie pierwszy podobny przypadek. Mała eksterminatorka dostrzega to wyraźniej i wyraźniej z każdym mijającym dniem. Na grzesznych ulicach Starego Jorka ludzie coraz bardziej przypominają zwierzęta; zwierzęta – coraz bardziej przypominają ludzi. I sama nie wie, która z tych konkluzji przeraża ją mocniej.

☠☠☠

⸸ Pozostałe opowiadania z tej serii ➵

Dodaj komentarz