polskie centrum bizarro

„Bezgłowa żyrafa” by Kornel Mikołajczyk

In Opowiadania on 21 grudnia, 2018 at 6:00 am

H. G. Wells popełnił swojego czasu „Wyspę doktora Moreau”. Wspominamy o tym tylko dlatego, że poniższy tekst goszczącego od niepamiętnych czasów na Paskudnym Dworze Kornela Mikołajczyka jest bogato nakrapiany (albo cętkowany!), jak na ludzko-zwierzęcy miks przystało. I na tym podobieństwa się kończą, albowiem dzieło poniższe jest własnym wytworem Autora. Jest to bizarro pełną gębą; do tego z dobrym, starym (acz nie leciwym!) morałem, toteż rozsiądźcie się wygodnie, zrelaksujcie i bawcie się przednio. Jako i my się bawiliśmy.

 

 

Bezgłowa żyrafa

Powinien był się zorientować, że Kamila krwawi żyrafą. Teraz, gdy o tym myślał, wszystkie znaki na niebie i ziemi wydawały mu się boleśnie oczywiste. Już na pierwszej randce w tamtej za-drogiej-jak-na-jego-kieszeń restauracji poraziła go niezwykła smukłość jej szyi – cętkowanej uroczymi piegami kolumny, na której wznosiła się czaszka zwieńczona krótko przystrzyżoną, rudą czupryną oraz atrakcyjną, nieco ostrą w rysach twarzą. Nie potrafił się skupić na niczym innym, wpatrzony w gibkie ścięgna spinające jej obojczyk i żuchwę; w gładką, jakby stworzoną do pocałunków skórę. I może dlatego tylko podświadomie zarejestrował, że przeprosiła go wtedy za przełożenie spotkania o tydzień. Że zaplotła kościste palce na torebce od Steve’a Maddena i powiedziała:

– Wypadły mi „kobiece sprawy”. Sam rozumiesz.

O tak – teraz rozumiał. Ale teraz było już stanowczo za późno. Zdążył bowiem zakochać się w tej szyi, w tych ścięgnach, w niej. I żadne zwierzę, nawet to przyczajone w lędźwiach Kamili, nie mogło już stanąć pomiędzy nimi…

Oczywiście byłoby o niebo prościej, gdyby co miesiąc wyła do księżyca albo miauczała pod lodówką, domagając się tuńczyka. To się rozumie samo przez się. Jego kolega z liceum miał narzeczoną, która regularnie przeradzała się w ślimaka winniczka. Gdy nadchodziły „te dni”, chowała się leniwie do skorupy, a on wrzucał jej czekoladę do środka muszli i z otwartym piwem czekał, aż wypełznie ze swojej powłoki. Żyć nie umierać!

Z drugiej strony mógł jednak trafić znacznie, znacznie gorzej. Od dziecka obawiał się, że pewnego dnia może poznać z pozoru miłą dziewczynę i – podobnie jak brat ojca – aż do dnia ślubu nie zorientować się, że pod jej gładką skórą kryje się krwiożercza tygrysica. Wujek tak się przeraził kłów wybranki, gdy uniósł jej welon, że nie ośmielił się nawet zaprotestować. Ksiądz zadał mu swoje brzemienne pytanie, ona zawarczała groźnie, a on, przejęty wizją organów fruwających pod organami, mógł tylko ze strachem wydusić „T-T-Tak!”.

Biedny człowiek… Myślał, że jego narzeczona krwawi kotem, tylko dlatego, że nie odrzuciła oświadczyn z udziałem upolowanego przezeń mruczka. I nawet nie przeszło mu przez myśl, że ukochana, w przebiegłości godnej prawdziwego drapieżnika, mogła go najzwyczajniej w świecie zwabić w pułapkę.

Ale żyrafa…

Żyrafa stanowiła nie lada wyzwanie. Kiedy Kamila po raz pierwszy zgodziła się na spotkanie w jeden ze swoich wrażliwych dni, poczuł niewysłowioną ulgę. Sekret jej jonicznego totemu, skrywany przez tak długi czas, okazał się bowiem z gruntu niegroźny. Strzelająca aż pod sufit szyja i beznamiętne spojrzenie pasowały do wyniosłej natury jedynaczki z bogatego domu, a nogi, jeszcze smuklejsze niż zwykle, dodawały jej hipnotyzującej gracji, gdy krzątała się po mieszkaniu, od czasu do czasu popatrując łakomie na obskubanego fikusa w kącie. Nie bardzo wiedząc, jak odnieść się do jej przemiany, zaproponował, żeby poszli na spacer do miejskiej palmiarni. Szklarniowy żar sprawił, że spocił się jak przed skokiem na bungee w ciemną toń, a dłonie trzęsły mu się tak, że nie mógł jej nawet złapać za rękę, ale Kamila była wniebowzięta. To, co zgodnie z wszelkimi przykazami natury powinno być hormonalną tragedią, zmieniło się w romantyczne chwile we dwoje. Żyrafa szalejąca w łonie ukochanej uspokoiła się, zerwawszy ukradkiem parę listków z egzotycznych drzew i po powrocie do domu usnęła, syta i znużona.

Miłość jego życia wynagrodziła mu to następnego ranka, korzystając z języka, który wciąż jeszcze był długi, lepki i niemożliwie mięsisty.

Dopiero kilka dni później, gdy przyzwyczaił się do myśli spędzenia reszty życia z żyrafią dziewczyną, dotarło do niego, skąd brała się jego nerwowość; skąd pot i drgawki, skoro wszystko szło przecież po jego myśli.

Oświadczyny.

Kiedy twoja dziewczyna krwawiła myszą, podgryzając w złości meble i z piskiem domagając się sera, zastawiałeś pułapkę w piwnicy i wraz z pierścionkiem przynosiłeś jej trofeum: symbol twojego oddania, triumfu nad zdziczeniem płci. Kiedy okres sprawiał, że piersi nabrzmiewały jej mlekiem, a sutki wydłużały się w wymiona, zakradałeś się na pastwisko pod osłoną nocy i podrzynałeś gardło najsłabszej sztuce, tak żeby w trudzie i znoju zaciągnąć zdobycz do samochodu i następnego dnia złożyć ją u stóp wybranki.

A żyrafa? Skąd, do cholery, miał wytrzasnąć żyrafę?!

– Z Afryki – podpowiedział kolega, szczęśliwy partner dziewczyny-winniczka, gdy przy kieliszku zwierzali się ze swoich problemów. – Do zoo nie masz się co pchać, zaufaj mi, chłopie. Znałem kiedyś gościa, taki chudy informatyk, przyjeżdżał do nas do warsztatu naprawiać podwozie. No i ta jego krwawiła słoniem. Tak właśnie kasował sobie auto, bo puchła jak baniak, dostawała kłów i nic tylko nad rzekę by jeździła, robić fontannę trąbą. Cyrk na kółkach, i to całkiem dosłownie… No i myślisz, że co cwaniak zrobił, jak przyszło co do czego? A próbował się dogadać po cichu z opiekunami, żeby pozwolili mu kropnąć którąś z tych bestii prądem. Oferował wszystkie swoje oszczędności, bo wiadomo, tradycja. I co? I teraz siedzi za kratkami jak jakiś Dumbo, a ukochana poszła w sawannę za innym… Nie warto ryzykować, mówię ci. Tylko Afryka, chłopie. Cykniesz sobie fotkę ze zdobyczą, przemycisz dla panny odcięty łeb jako trofeum i jesteś w domu. Nawet ta twoja księżniczka nie będzie mogła wybrzydzać!

Przez cały następny tydzień szukał ogłoszeń o tanich safari. Wydzwaniał do biur podróży i szkół survivalu, wypytywał rodzinę i znajomych. Ale gdzie by się nie zwrócił, wszędzie atakowały go niebotyczne, wielozerowe sumy.

W desperacji zwrócił się o pomoc do ojca Kamili. Dumny, wąsaty mężczyzna, który nie raz już polował na Czarnym Lądzie, przez całą drogę prywatnym odrzutowcem dawał mu do zrozumienia, że – niezależnie od uczuć córki – jej wybranek nigdy nie będzie „jednym z nich”, niby przypadkiem rzucając nazwiska wpływowych polityków, wymieniając nazwy drogich szampanów i rozmawiając z załogą po francusku. Z każdym słowem przyszłego teścia nasilało się w nim poczucie, jakby właśnie sprzedał duszę. Jakby zaakceptował raz na zawsze, że w oczach świata jest i zawsze będzie tylko robakiem.

Odespawszy lot pod ciasnym, jednoosobowym namiotem, przez cały następny dzień przetrząsał sawannę, zdeterminowany, by udowodnić swoją wartość – jeśli nie przed Kamilą czy jej ojcem, to chociaż przed samym sobą. Natknął się na słonia afrykańskiego i stado okapi, na guźca, samotną gazelę i parę zebr. W oddali, przy wodopoju, wypatrzył też lwa, leniwym chłeptaniem zmywającego z brody krew jakiejś biednej ofiary. Ale ani jednej żyrafy. A przecież trudno byłoby nie dostrzec ich wśród karłowatych drzew i krzewinek. Miały po pięć metrów, na Boga!

Gdzie one się podziały? Gdzie? Czyżby ojciec Kamili postanowił sobie z niego okrutnie zażartować? Czyżby zabrał go w miejsce, gdzie żyrafy zwyczajnie nie występowały?

Noc zapadła niespodziewanie, atramentowa i parna. Mimo to odmówił powrotu do obozu. Podążający za nim jak cień czarnoskóry tragarz cisnął jego ekwipunek w trawę i pognał w stronę cywilizacji, gdy tylko dobiegł ich odległy, niezidentyfikowany ryk. Nic to; kroczył dalej przez wysoką trawę jak w delirium, spocony, słaniający się, coraz częściej uciekający wzrokiem w archipelagi gwiazd, jakby któraś z nich mogła mu podpowiedzieć właściwy kierunek. W mroku wokół niego zapalały się groźne lampy oczu i przyglądały się jego wędrówce, niepewne, czemu ta słaba, dwunożna istota nie zamieniła się jeszcze w padlinę. Ale on nie mógł się zatrzymać, nie teraz. Kamila zasługiwała na wszystko, co najlepsze i zamierzał jej to ofiarować. Choćby miał skończyć jako przekąska dla hien.

Wiedział, że stoczyłby się na samo dno rozpaczy, gdyby zwróciła mu pierścionek, mówiąc: „Nie”.

Świt zastał go ledwie żywego, przedzierającego się przez trawę ostrą jak brzytwy. Oślepiony błyskiem światła nad horyzontem, próbował zmienić kierunek marszu, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zatoczył się i sturlał w dół zbocza, gubiąc po drodze myśliwski karabin.

Kiedy uniósł twarz, tuż przed nim stała żyrafa. Z początku myślał, że nie widzi jej głowy ze względu na swoją pozycję, ale gdy dźwignął się na nogi, odkrył, że szyja zwierzęcia ciągnie się aż do firmamentu i ginie w chmurach. Na tle szafirowego afrykańskiego nieba i wypalonej słońcem sawanny wyglądała jak malowany słup.

Niewiele myśląc, poprawił w pochwie nóż Bowie i zdeterminowany, by poderżnąć żyrafie gardło, by nie musiała długo cierpieć, zaczął się wspinać.

Chwytał raz po raz garść rudej szczeciny i podciągał się wyżej, obejmując nogami cętkowaną kolumnę. Nieskończona studnia przełyku poruszała się pod jego palcami, przesuwając pokarm do żołądka. Żyrafa musiała coś skubać, choć żadne drzewo nie rosło tak wysoko. Co to mogło być? Próbował wypatrzeć cel swojej wspinaczki, osłaniając oczy przed słońcem, ale za każdym razem, gdy to robił, zsuwał się w dół o metr czy dwa z wywołującym mdłości szarpnięciem. W końcu przestał i skupił się na równomiernym poruszaniu kończynami, zasłuchany w szum wiatru i pykanie uszu poddających się ciśnieniu.

Po czasie, który wydawał się wiecznością, natrafił dłonią na szorstki wzgórek. Podciągnął się na szczyt i zamarł, z nogami nadal zwisającymi nad przepaścią.

Tym, co wziął za włosie na czubku żyrafiej głowy, była kępa zakurzonej trawy. Rozciągała się we wszystkich kierunkach w kolejną malowniczą sawannę z przesyconym niebem i karłowatymi drzewami. A pośrodku niecki identycznej do tej, do której zsunął się wcześniej, wycieńczony, stała kolejna żyrafa z szyją niknącą w błękicie.

Zacisnął zęby, poirytowany, i wskoczył na grzbiet tej nowej sztuki. A może to była dokładnie ta sama? Może dotarł na sam początek, nie zdając sobie z tego sprawy, niczym pionek na wielkiej planszy bogów? Nie miał pojęcia. Mógł tylko piąć się wyżej i wyżej, póki nie sięgnie celu.

Na szczycie plamistej szyi była kolejna sawanna, kolejne niebo i kolejna żyrafa.

Jeszcze wyżej – to samo.

Nie zmieniało się nic, nawet pora dnia i warunki atmosferyczne. Na które piętro by nie dotarł, nieważne: szybko czy wolno, wszędzie czekał go ten sam krajobraz. Jakby nigdy, od zarania dziejów, nie istniało coś takiego jak żyrafia głowa. Jakby każda nosiła na szyi świat, w którym znajdowało się wszystko łącznie z tą szyją; nie tyle zwierzę, co złośliwy fraktal.

Wiedział, że powinien się zatrzymać. Wbić nóż w serce zwierzęcia i patrzeć, jak ukryte w chmurach światy rozpalają niebiosa deszczem meteorów, gdy padnie ich jedyna podpora. Ale chorobliwy trans znów złapał go w swoje kleszcze. Musiał dostać się na samą górę, musiał wiedzieć, co się tam znajduje, musiał, musiał! Nie było odwrotu. W przeciwnym razie, jak mógłby spojrzeć w oczy Kamili, gdy zaprezentuje jej swoje trofeum? Jak mógłby, wiedząc, że poddał się w pół drogi?

Gdzieś przy trzynastej, czternastej wspinaczce stracił rachubę. Kilka wymiarów później stracił czucie w rękach. Słońce spaliło mu twarz na kotlet, ubrania cuchnęły potem. Nóż zniknął w zaroślach którejś z dziesiątek identycznych sawann. Zatrzymywał się czasem i jak z bocianiego gniazda wypatrywał śladów poszukiwań, ale nie sądził, by ojciec Kamili aż tak martwił się jego losem. Bardziej prawdopodobne, że wsiadł w prywatny odrzutowiec i wrócił do kraju, nie oglądając się za siebie.

Zostali sami. Tylko on i złośliwy, nieustępliwy świat nawinięty na szpule wieczności.

Aż w końcu – gdy był już niemal przekonany, że trafił do prywatnego piekła i że nigdy, przenigdy nie uda mu się wrócić do ukochanej – krajobraz się zmienił.

Przywitało go krwiste niebo poćwiartowane na kwadraty, każdy z neonowym numerem jak na ogromnej planszy bingo. Suche, afrykańskie drzewa pokrzywiły się w spirale i wypuściły owoce. Na jednym z nich wisiały monety o nieistniejących nominałach, na drugim niebieskie róże, na trzecim szmaciane lalki, na czwartym obrazy w złotych ramach i tak dalej, i tak dalej, bez porządku ni logiki. Trawa pod jego stopami, zamiast szumieć, mruczała przeboje Franka Sinatry głosem pozbawionym intonacji.

A pośrodku jak zwykle stała żyrafa. Tym razem jej szyja nie niknęła w chmurach, tylko kończyła się raptownie dwa metry od grzbietu. Zupełnie jakby jakiś szalony naukowiec zdekapitował ją laserem, by sprawdzić, jak długo przeżyje bez głowy.

Tak czy inaczej, była to jedyna żyrafa w okolicy, a on nie zamierzał się poddać.

Ostatkiem sił wskoczył na cętkowany grzbiet i ścisnął boki piętami. Bezgłowy zwierz szarpnął się, wierzgnął, zaczął ryć ziemię kopytami. Z każdym narowem zmieniała się melodia, na którą szemrała trawa. Motörhead… Iron Maiden… Black Sabbath… Wiedział, że musi okiełznać żyrafę; że to jego ostatnia szansa. Ale ból mięśni, wirujący świat, rozłupująca czaszkę muzyka – tego wszystkiego było za dużo, za szybko, za mocno!

Zwolnił chwyt na rudej szczecinie – sam nie był pewny, czy świadomie, czy przypadkiem – i spadał, spadał, spadał; w dół przez wymiary, przez setki identycznych światów, gdzie ani jedna żyrafa nie była dla niego…

Kiedy odzyskał przytomność, leżał u podnóża wzniesienia z ustami pełnymi ziemi. Samotny okapi przyglądał mu się z niedaleka, strzygąc uszami. Niebo poszarzało i straciło swą krystaliczną przejrzystość, a słońce zdawało się świecić o połowę słabiej, jakby przepalała się w nim żarówka. Odniósł wrażenie, że wylądował w świecie jeszcze niższym niż ten, z którego przybył. Może nawet na samym dnie rzeczywistości, ciemnym i brudnym.

Po żyrafie, rzecz jasna, nie było ani śladu.

Powrót do domu zapamiętał wyłącznie w przebłyskach. Jakaś krwawiąca krokodylem matrona z pobliskiej wioski karmiła go smażonymi bananami, szczerząc kły, jakby tuczyła go na później… Telepiąca się ciężarówka na diesel zatrzymała się, by przepuścić przez drogę stado antylop… Uśmiechnięty fałszywie ambasador przekazał mu bilet na samolot do kraju, na wpół żartując, aby nie wracał już więcej na Czarny Ląd… W rodzinnym mieście nic nie wyglądało znajomo: ani ulice, ani ludzie. To naprawdę był inny świat. Czyściec dla wszystkich tych, którzy nie zdołali ujeździć swoich bezgłowych żyraf. Którzy, niegodni, spadli tak nisko, że niżej się nie da.

Minęły trzy dni, nim odważył się zajrzeć do Kamili. Założył swoją najlepszą koszulę (tę od znanego projektanta, którą dała mu na urodziny) i kupił w kwiaciarni najbardziej liściasty bukiet, jaki znalazł. Ale kiedy zapukał do drzwi jej mieszkania w centrum, otworzyła mu nieznana dziewczyna. Miała dziwnie zzieleniałą twarz i brwi odchodzące od łuków zagiętymi czułkami. Na śliskiej dłoni wspartej o futrynę zauważył delikatną szczecinę.

– Tak? – Poprawiła koc owinięty wokół ramion.

Potykając się o sylaby, zapytał, czy to ona.

– Nie, Katarzyna. Nie ma tu żadnej Kamili i… chyba nigdy nie było. Na pewno ma pan właściwe mieszkanie?

Pokiwał głową, jakby dokładnie tego się spodziewał. Gdzieś na wyższym piętrze z głuchym trzaskiem zatrzasnęły się drzwi.

Nie ma i chyba nigdy nie było…

Przeprosił za kłopot i wyciągnął bukiet w kierunku dziewczyny. Przyjęła go, lekko zaskoczona. Odwrócił się, żeby odejść – z sercem ciężkim jak ołów i rozmiękłymi nogami – ale nie uszedł nawet dwóch kroków, gdy zatrzymało go sapnięcie od strony drzwi.

Zielonkawa nie-Kamila trzymała na dłoni gąsienicę, która musiała wypaść spomiędzy kwiatów. Martwą – jak na zaręczyny.

Ich spojrzenia po raz pierwszy spotkały się w pełni. Zrozumiał, skąd wziął się kolor jej cery, skąd brwi-czułki i owijanie się kocem.

Poczuł, że jego policzki zapłonęły purpurą.

– Och nie, nie przejmuj się, skąd mogłeś wiedzieć? – zmitygowała pospiesznie. – Po prostu… Nikt nigdy nie podarował mi mojego zwierzęcia. Nawet zupełnym przypadkiem. – Uśmiechnęła się nieśmiało, skubiąc palcem płatek kwiatu. – Nie powiem, to całkiem przyjemne uczucie.

Przełknął ślinę. W piersi momentalnie zrodziła mu się lekkość, o której nie sądził, że jest możliwa w świecie bez Kamili, świecie na samym dnie.

Ale może… może wcale nie musiał porywać się na wyżyny żyrafich szyj? Może wystarczyło oderwać wzrok od chmur, by przekonać się, że blisko ziemi można znaleźć – tak często ignorowany – mikrokosmos piękna?

Ostatecznie, był przecież tylko małym robakiem. Zupełnie jak ona.

– Nie masz ochoty wejść? – zapytała Katarzyna, otwierając szerzej drzwi. – Zrozumiem, jeśli nie, zupełnie się nie znamy. Ale przydałoby mi się towarzystwo. Wicie kokonu jest zawsze takie samotne.

Wahał się tylko przez chwilę. Skinął głową i z uśmiechem przekroczył próg.

Chciał się przekonać, jak ta miła, owadzia dziewczyna będzie wyglądać, kiedy rozwinie skrzydła.

Dodaj komentarz