polskie centrum bizarro

2-Majowa Mania: magiczna Polonia z tuńczykami

In Akcje Literackie, Opowiadania on 2 Maj, 2021 at 6:00 am

02V

Co robią normalni ludzie 2 maja? Odstawiają normalkę, a cóżby innego: grill, piwko, flaga na maszcie, ofiara z 12 surykatek-dziewic o północy (ale to może tylko u Paskuda). W każdym razie, wiecie już chyba, że u nas normalnie nigdy nie jest i tego dnia nie zamierzamy zmienić swojego modus operandi.

Co zatem świętujemy 2 maja na Niedobrych Literkach? Ano, na przystawkę: magiczny kęs na Międzynarodowy Dzień Harry’ego Pottera od Kornela Mikołajczyka. Krwistym daniem głównym uraczy nas Dawid Dyrcz z okazji Dnia Polonii i Polaków za Granicą. A na deser, nieco przewrotnie, Aleksandra Bednarska opowie o obchodach Światowego Dnia Tuńczyka.

Zapraszamy do stołu!


„Abrax Tennet i Amulet Pożądania” (fragment) by Kornel Mikołajczyk

Z przyjemnością przedstawiamy Państwu premierowy fragment najnowszego młodzieżowego hitu autorstwa Kartona Milika VIII, zatytułowanego „Abrax Tennet i Amulet Pożądania”. Już od przyszłego tygodnia w dobrych księgarniach w alt-rzeczywistości!

UWAGA! Wszelkie podobieństwa do innych utworów osadzonych w magicznych akademiach zaczynających się na „Hog-” są wynikiem rzucenia na tekst zaklęcia Iluzorycznej Siatki Blagiatta i nie powinny być traktowane poważnie… jak zresztą cała twórczość Autora.

Tuż po inauguracji roku akademickiego w szkole magii i czarodziejstwa w Hogthai, kiedy zgłosił się do Urzędu Adepta po swój zaklęty indeks, wraz z papierami Abrax Tennet otrzymał amulet. Był to mizerny, posrebrzany wisiorek w kształcie fasolki mandragory. Kiedy młodzieniec uniósł go na wysokość oczu, stwierdził z obrzydzeniem, że ozdoba wykonana została byle jak, z byle jakiego materiału, który w całej swej bylejakowatości pomarszczył się, nadając medalikowi wrażenia skurczonego z zimna pędraka. Byle jakiego, bo jakżeby inaczej.

– Co tu się dzieje, na lagę Merlina? – zapytał na głos.

Mag-urzędniczka po drugiej stronie biurka chrząknęła potępiająco, lecz nie podniosła wzroku znad kwadratowych okularów. Abrax oficjalnie przestał dla niej istnieć z chwilą, w której smarknięciem na kartkę, w obrządku goblinów kociołkowych, pokwitował odbiór dokumentów.

Mimo to wyciągnęła swe pióro kormorana i wymownie postukała jego końcem w rozłożone na stojakach broszury. Ta na samym froncie głosiła: „Amulet Hogthai – twoja cnota nareszcie bezpieczna!”.

– Wiem przecież, co to jest! – poirytował się Abrax, podzwaniając łańcuszkiem. – Każdy wie! Ale czemu jest takie… no. Wie pani. – Zniżył głos i nachylił się nad blatem. – Małe?

Obejrzał się do tyłu z obawy, że ktoś go usłyszał. Stojący za nim troll miotłowy zdawał się nie patrzeć w jego kierunku, tylko leniwie zamiatał podłogę w oczekiwaniu na swoją kolej, ale niewiele dało się odgadnąć z jego kijowatej facjaty. Pod łukiem wejściowym do Urzędu Adepta grupka uczniów rozmawiała ze sobą, wachlując się indeksami i pokazując sobie nawzajem amulety. Abrax widział je lśniące w ich dłoniach, kiedy odchodzili od biurka. Długie, grube węże. Nabrzmiałe młoty. Twarde purpurowe kryształy. Fetysze ze wszech miar imponujące, buzujące od nieposkromionej mocy.

Dlaczego więc jemu trafił się taki pipsztyk krasnala?!

Abrax nie musiał czytać jakichś pstrokatych ulotek, by pojąć, w jak niekomfortowej sytuacji się znalazł. O zwyczajach panujących w Hogthai słyszał nawet u siebie, w Sierocińcu Sióstr Skvad. Aby okiełznać pęd do czegokolwiek poza pilną nauką, profesorowie na wejściu do akademii zamykali seksualną energię podopiecznych w formie amuletów. Chronili w ten sposób sacrum dziewictwa – ważnego źródła rozwijającej się mocy magicznej – a przy okazji zapobiegali niepotrzebnym incydentom z udziałem eliksirów spędzających płód czy glamuroków ukrywających kilkumiesięczny brzuch. Młodzi adepci, co naturalne, przywiązywali ogromną wagę do swych więzionych żądz. Dziewczęta chowały amulety w puzderkach cnoty, młodzi mężczyźni zyskiwali popularność i status smoka alfa bazując na rozmiarze. No i krążyły też, rzecz jasna, pogłoski o pewnym zaklęciu, dzięki któremu dało się ze sobą…

– Następny! – zawołała mag-urzędniczka, wyrywając go z rozważań.

Abrax powstał odruchowo, ale męska duma nie pozwoliła mu odejść dalej. Miotlak zerknął mu ponad ramieniem, niepewny, czy może przymieść swe witki bliżej.

– To jakiś absurd – sarknął chłopak. – Nie mogę stąd wyjść z czymś takim. Rozumie mnie pani? – Potrząsnął zaciśniętą pięścią. – Po prostu nie mogę!

Za szkłami okularów czarodziejki, dotąd przejrzystymi niczym letnie niebo, skłębiły się burzowe chmury. Zamaszyście, aż zafurczały luźne rękawy złotej szaty, przysunęła sobie jego aplikację.

– Abraxas Rotas Tennet? – wypluła z siebie jak jadoliszek.

Młodzieniec cofnął się o krok.

– T-t-tak, zgadza się, ale pytałem o…

– Rasa: człowiek. Nie widzę ani kotła na plecach, ani drewnianej rączki, ani sprzączki, więc tutaj błędu brak. Nieprawdaż?

– Sprzączki? Prawdaż, tyle że…

– Na starszego niż piętnaście mi nie wyglądacie, także wiek również w porządku.

– Absolutnie, natomiast…

– Wyniki egzaminów wstępnych mam przed nosem. – Nie omieszkała przy tym prychnąć owym nosem ze wzgardą, wzniecając kawalkadę piorunów na soczewkach. – Ledwo, bo ledwo, ale próg punktowy został przekroczony.

– Nie poszło mi na teorii, wiem, lecz chciałem…

– Przykro mi zatem, ale nie zdołam wam w niczym pomóc, petencie Tennet. Jestem magiem administracyjnym szkolonym wyłącznie w magii administracyjnej. Wszelkie zażalenia natury… czarojubilerskiej – wysyczała z wyraźną satysfakcją – proszę kierować do Magikapituły Hogthai, formularz A11-B/024 wraz z załącznikiem C66. – Machnęła dłonią i stosowne dokumenty, ważące chyba dobry kilogram, zmaterializowały się w ramionach Abraksa. – A teraz, w związku z brakiem precedensu do wszczęcia nowego procesu urzędniczego, wnoszę o niezwłoczne opuszczenie przez was miejsca obsługującego. Do widzenia i życzę miłego dnia. Basiomeoculo!

Zwieracz Eldritcha zamknął się nad nim fałdami parującego demonicznego odbytu, po czym wypluł go na stopnie przed Urzędem Adepta. Abrax wstał i otrzepał się z resztkami godności, które łudził się, że mu pozostały. No tak, powinien się tego spodziewać. Adminimagowie jak nikt inny znali się na portalach i wypędzeniach, im mniej przyjemnych tym lepiej; tak samo jak sanimagowie znali się na zmywaniu plam ze śluzu gliśmaka czy widzimagowie znali się na przewidywaniu złotych deszczy. W Sierocińcu wielokrotnie trafiał do komórki pod schodami, czy to za pośrednictwem obszernej kiszki stolcowej króla piekieł, czy poprzez obleśne Mięsne Kotary Pudendy.

Ale koniec tego. Zacisnął pięści. Finitio! Koniec terroru Sióstr Skvad i ich chorych transmogryfikacji. Koniec upokorzeń. Rozpoczynam nowe życie. I nie dam się zgnoić już na wejściu. Nie po to uczyłem się po nocach z kartek wyrwanych z bibliotecznych ksiąg, by poddać się już na wejściu!

Otworzył dłoń, raz jeszcze spoglądając na swój mikry paciorek, na dziejową pomyłkę pomyłek. Animusz nieco mu opadł. Wcisnął niemniej swoje papiery pod pachę i zapiął sobie łańcuszek na szyi, upewniając się, że amulet nie jest widoczny spod fałdów szaty.

Da sobie radę. Nie zostanie wyrzutkiem, jak życzyłyby sobie tego jego niedawne opiekunki. Ostatecznie, jak to się mówi, „nie liczy się laga, lecz warsztat maga”. Prawda?

Podbudowany tą konkluzją, wyprostował się dumnie i krokiem goblina obnoszącego się z nowym, platerowanym kociołkiem ruszył do dormitoriów poznać swojego współlokatora.


„Polskie żarcie” by Dawid Dyrcz

Stali przy stole, w milczeniu wpatrując się w wykwintnie wyłożone potrawy. Typowa, amerykańska rodzinka. John, jego żona Sophia oraz dwójka nastoletnich dzieci: Emily i Noah. W końcu głowa rodziny przemówiła:
– Panie, pobłogosław te dary, które spożywać mamy.
I zasiedli do uczty. Raczyli się mięsiwem przyrządzonym na najróżniejsze sposoby. Była szyneczka i kiełbaska wędzona. I boczuś, i kaszaneczka. Była również wątróbka z cebulką, którą on i jego dzieci wprost uwielbiali. Taka tradycyjna, drugomajowa amerykańska potrawa. W innych krajach podobno też się nią zajadano. Johnowi najbardziej smakowała z cebulką, jabłuszkiem i ziemniaczanym purée. Pychota. Jego żona natomiast delektowała się gotowanym serduszkiem. Delikatnym, wcześniej trochę podsmażonym, gorącym, soczystym. Raj dla podniebienia. Dzieci nie były wybredne. Napychały usta czym tylko się dało, wyrywając sobie co smakowitsze kąski.
– Pyszny, miejscowy czy eksportowy? – Oblizał ociekające tłuszczem paluchy.
– Eksportowy, 3-letni, ale dobrze utuczony. Sąsiad z parteru rozebrał i uwędził. Resztę sama zrobiłam – mlaskając odpowiedziała żona.
– Mogłaś wziąć więcej, zobacz, jak dzieciom smakuje. Najwyżej by się pomroziło.
– Chciałam, ale ten był ostatni. Za późno poszłam do sklepu. Wszystko już wykupili.
– Ci ludzie to są jacyś nienormalni. Jednodniowe święto, a oni zawsze wszystko wykupią! – John podrapał się po nosie i kichął prosto w talerz z zupą, w której pływało błękitne oko.
Od dawien dawna tego dnia miejscem każdego Polaka w amerykańskim domu był stół, a raczej półmiski na stole. Tego dnia w zwyczaju prawdziwego Amerykanina było spożyć Polaka w całości, tak aby nic się nie zmarnowało. Ot, takie zwyczajne, amerykańskie święto Polonii i Polaków za Granicą. Smaczne, dobre, polskie żarcie, któż tego nie lubi?


„Ballada o błekitnopłetwej albo święto tuńczyka” by Aleksandra Bednarska

– Mitzi, jedzonko! Chodź na pyszności!

Mariangela postawiła przed kotem miskę pełną rybich wnętrzności. Sobota – urodziny kota, niedziela – urodziny ciela, ale to był akurat dzień tuńczyka. Trąbili o tym w wiadomościach, dopóki nie przełączyła. Nie mogła przegapić odcinka, w którym Don Ippolito wyznaje Carmelicie, że mimo tego, o czym wszyscy myślą, że nie miało miejsca, a on dzięki swoim dojściom odkrył, że miało, są dla siebie stworzeni.

– Kawy? – zapytała młodzieńca siedzącego przy stole. Zaprzeczył, cmokając, i przewrócił lepiącą się do palców stronę wczorajszej gazety. Mariangela westchnęła, obciągając ażurowy dekolt halki, który opinał atuty wysuszone opalenizną. Odkąd chłopak wynajął pokój, zagięła na niego parol. Codziennie próbowała sztuczek, których kobieta w pewnym wieku posiada cały arsenał. Jak dotychczas, bez skutku.

– Przysiądziesz się, Turi? – zwróciła się do chłopaka, perfumując ukradkiem pomarszczoną szyję. Podbiegł posłusznie, jak krzyżówka Adonisa z psem pasterskim.

Mariangela poprawiała podwiązkę tak zaciekle, że aż poszło jej oczko. Turi przycupnął na drugim końcu kanapy, zatopiony w lekturze. Nie kusił go nawet

kuguarzy pazur zaczepiony we wstążeczkę pasa do pończoch. Próbowała jednak dalej. Szlafrok w orientalne kwiaty zsunęła wyzywająco z ramienia. Nie wiedziała, czy chłopaka odrzuca pajęcza sieć naczynek na przywiędłej skórze, czy też ciężki zapach perfum.

Na srebrnym ekranie Carmelita mówiła właśnie Don Ippolitowi, że nawet jeśli są dla siebie stworzeni, a to, co im wmawiano, jest bez znaczenia, niestety nie mogą się spotykać, gdyż są rodzeństwem.

– Ależ tu gorąco! Zaraz zemdleję… – Dramatycznym ruchem rzuciła się Turiemu na kolana. Jedynie kilka stron gazety dzieliło go od zawiniętego w satynę i koronki ciała, które, choć zabalsamowane kremem o zapachu pomarańczy, tu i ówdzie pomarszczyło się i obwisło.

– Marioangelo – westchnął Turi, składając gazetę – urody pani nie odmówię, ale jestem już zajęty.

No tak, prychnęła, jeśli już się jakiś trafi, zawsze woli inną. Młodość strawiła przecież na cuchnącego serem pastucha, który śpiewał serenady do osłów. Jak się potem okazało, jego oczy błądziły także za owczym runem.

– Jest młodsza ode mnie?! – jęknęła, szarpnąwszy za fiszbiny gorsetu. Machała nogami tak, by nie przegapił efektu depilacji brazylijskiej.

– Ma łuski i płetwy. – Powstrzymał gestem dalsze akrobacje. – I pachnie morzem.

To była romantyczna historia. Poznali się w pracy, na targu rybnym, a ona nazywała się Letizia. Gdy tylko mignął mu ten muskularny ogon i błękitne płetwy, wiedział, że to coś innego. Wbrew rzeźnickiemu powołaniu, ocalił Letizię przed filetowaniem. Potem pielęgnował, dokarmiając sardynkami. Pływali razem w akwarium na zapleczu stoiska, ale wkrótce stało się ono zbyt ciasne na wspólne figle. Spodziewali się już małej ławicy dzieci.

– Wrzuciłem ją z powrotem do morza. – Turi rozmarzył się. – Mówiła, że popłynie do szkółki tuńczyków u wybrzeży Lampedusy, żeby opowiedzieć o mnie siostrom. Wraca dzisiaj, na święto tuńczyka. Nie mogę się doczekać.

Mariangela słuchała jak zaczarowana. Takie rzeczy nie dzieją się codziennie, nie to co wyssane z palca rewelacje pomiędzy Carmelitą a Don Ippolitem. Owinęła się pruderyjnie w szlafrok i westchnęła. Żałowała, że zamiast wcięcia w talii natura nie wyposażyła jej w oponki rybiego tłuszczu. Czy gdyby zgoliła tlenione na blond fale dunaju, a łysą czaszkę obkleiła cekinami łusek, stałaby się bardziej godna miłości? Do tego silikon w karpie usteczka, wypiłowane na ostro zęby…

Kotka Mitzi, której znudził się brak uwagi, pacnęła łapą w pilot, zmieniając kanał.

– Z okazji obchodów dnia tuńczyka – mówił spiker – gubernator Sycylii spotkał się z ambasadorem Japonii, by promować ekologiczne szkółki ryb. Na bankiecie zaserwowano bufet złożony z tatarów i sashimi przygotowany przez słynnego szefa kuchni…

– Letizia! Nieeeee! – Na widok rybiej głowy zdobiącej półmisek równo poukładanych plasterków, Turi wybuchnął płaczem. Tymczasem Japończycy rozkoszowali się kolejnymi kęsami morskich delicji, kiwając z uznaniem głowami.

Marianagela spuściła szlafrok. Mężczyzna w rozpaczy to łatwy łup, oto jej szansa. W zanadrzu miała przecież coś o zapachu ryby. Wklepała więc resztki z kociej miski w dekolt i szturchnęła Turiego kolanem. Nie reagował. Trudno, stwierdziła, czas przyszyć sobie płetwy.

  1. Smakowite:-)

Dodaj komentarz