polskie centrum bizarro

Pomiędzy zwycięstwem a bizarro, czyli Dzień Zwycięstwa na niedobrych literkach

In Akcje Literackie, Opowiadania on 9 Maj, 2012 at 6:00 am

Dzisiaj okazja nie lada: Dzień Zwycięstwa. Załoga niedobrych literek, wraz z grupą zaprzyjaźnionych twórców, przygotowała z tego tytułu mega wrzutę. Mamy dla Was, drodzy Czytelnicy, garść tematycznych tekstów oraz dwie mocne grafiki. Nasi eksperci – a w liczbie tej niedobroliterkowy Paskud (który, jak widzicie po lewo, przybrał wojenne barwy) – są zgodni: czytanie naszych opowiadań jest prawdopodobnie najlepszym sposobem uczczenia tego niezwykłego dnia!

A zatem… pozwólcie, że zaprosimy Was do lektury.

„Czas zemsty” by Krzysztof T. Dąbrowski

Wielu ludzi Mariankowi podpadło! Oj, wielu! Ale gdy zdradziła go Kryśka, coś w nim pękło.

Postanowił, że ukarze ich wszystkich. Chwycił kuchenny nóż i rozpoczął krucjatę.

Pierwsza była Kryśka. Potem fagas, z którym to regularnie go zdradzała.

Sąsiadka srająca psem pod Mariankowym oknem. Pies zresztą też dokonał żywota.

Kolesie z budy, co mu dokuczali. Psorka, która uwaliła go na drugi rok.

Lista niepokojąco się wydłużała… a on dźgał i dźgał i dźgał.

Szpital psychiatryczny w Brącholsku:

Pacjent uwolnił się z pasów i uciekł z izolatki. Wdarł się do kuchni.

Chwycił nóż i wykrzykując przeróżne imiona, zadał sobie ponad pięćdziesiąt dźgnięć.

 —

„Wojna Totalna” by Marek Grzywacz

— 

Zbliżało się ostateczne natarcie. Wiedziała o tym, bo czuła tysiące równych kroków,  jednostajny marsz po jej wnętrznościach. Eksplozje kłuły bólem – nie do końca fizycznym, dziwacznym, ale nieznośnie intensywnym. Krew przyspieszała w żyłach, niosąc w swym nurcie łodzie podwodne. W środku uszu brzęczały jej rozkazy i komunikaty, nie mówiąc o upiornym echu karabinowych serii.

Armia najeźdźców parła naprzód.

h

Pierwsze objawy wydawały się naturalne. Migreny, pocenie się, nudności i tak dalej. Najpierw zbagatelizowała, potem poszła do lekarza. Ten wziął dolegliwości za oznaki zwykłego osłabienia, być może początki grypy. Suczesyny schowały się w okopach, zabunkrowały się w ścianach organów wewnętrznych. Ale skąd miała wtedy o tym wiedzieć? I jak przewidzieć miał to doktorek, stary wyrobnik z miejskiej przychodni?

Wypisane przez niego leki oczywiście nic nie dały.

Kilka dni później wysrała się amunicją.

Nieeleganckie określenie, ale jedyne prawdziwe, gdy w brązowej masie własnych fekaliów błyszczą pociski przeciwpancerne, moździerzowe, a nawet rakiety dalekiego zasięgu. Wodę spuściła z obawą. Skąd miała wiedzieć, czy to niewypały, czy może rury rozerwie zaraz mikroeksplozja?

Podniecone okrzyki szeregowych i motywujące przemowy dowódców robiły jej mętlik w głowie. Nie wiedziała kto lub co walczyło po jej stronie. Ale zdała sobie sprawę, że przegrywa.

Obraz spod powiek robił się jasny, drażnił nerwy wzrokowe… i nie tylko.

Była rozgrzana. Fale gorąca nadpływały co chwilę, może wróg zrzucał napalm w jej ciele?

A potem, gdy leżała w wannie pełnej zimnej wody, pękło serce. Tak przynajmniej się zdawało. Oddziały piechoty przedarły się do komór i zdobyły ten najważniejszy z przyczółków. Miały władzę nad jej życiem. Serce nadal biło, ale w rytm ich marszu.

Mózg. Kwatera jej „ja”. Centrum dowodzenia. Jego chcieli. Wyłączyć rozsądek, skasować wolną wolę. Próbowała stawiać opór. Gdy haki wbiły się w ściany przełyku, zmusiła się do wymiotów. W ohydnej zawiesinie widziała kawałki miniaturowych, ale i tak absurdalnie dużych zwłok. Potem nadleciały myśliwce. Zaczęła machać głową jak na koncercie metalowym, rzucać nią na boki. Jeden z Messerschmittów wyleciał uchem, pilot stracił kontrolę, maszyna eksplodowała w zderzeniu ze ścianą sypialni.

Nagle poczuła, że wiotczeje. Upadła na podłogę i już nie mogła się ruszyć.

Obezwładnili ją.

Otworzyła bezwolnie usta, wysunęła język. Stali na nim dwaj żołnierze. W identycznych, jasnych jak białe obłoczki mundurach. W ogóle byli tacy sami. Jak klony, twarze bliźniacze, głosy brzmiały jak jeden. Rozejrzeli się, dokonali jakichś pomiarów. Oderwali od oczu lornetki i wystrzelili parę serii w jej podniebienie oraz zęby.

To był sygnał do eskalacji konfliktu.

Bombowce wdarły się z wyciem silników do jej czaszki. Niżej też aktywność. Montowali coś, potem ewakuowali się w górę jej układu rozrodczego. Panika. Szukali kryjówek.

Dwie potężne eksplozje.

Jej mózg stał się Hiroszimą. Pochwa Nagasaki.

Fala uderzeniowa sprowadziła jej myśli do najpierwotniejszych instynktów, ogłupiając feerią emocji. Spomiędzy warg sromowych wystrzelił atomowy grzyb wilgoci.

h

Niemal wyrzucił ją ze swoich myśli. Wracała tylko czasem, przed snem lub gdy ogarniała go depresja, ale wiedział, że to przegrana sprawa.

Jakże się zdziwił, gdy usłyszał dzwonek do drzwi, a na progu stała ona. Patrzyła dziwnym, szklanym wzrokiem. Z włosami w nieładzie, pospiesznie zrobionym makijażem i widocznym drżeniem całego ciała sprawiała wrażenie oszalałej.

Co okazało się prawdą.

Rzuciła się na niego. Rozerwałaby ciuchy, gdyby sam nie zaczął się rozbierać. Z własnych wyskoczyła błyskawicznie. To zakrawało na gwałt, ale co miał począć – stał mu odkąd poczuł jej dotyk, od pierwszego wymuszonego pocałunku. Zrobiła użytek z tej niemożliwej do powstrzymania gotowości.

Ostatni wystrzał wojny należał do niego. Ona doszła w tym samym momencie. Ekstaza orgazmu zmieszała się z radosnymi okrzykami wielu gardeł w jej głowie. Z uszu i ust wystrzeliły kolorowe fajerwerki. Poddała się. Zwyciężyli. A radosny hałas brzmiał tak cudnie, ta wielka ulga udzieliła się też przegranej stronie.

Spojrzała na twarz spod powiek, prawdziwą i zastygłą w grymasie niezrozumienia połączonego z przyjemnością i wiedziała, że chce go mieć przy sobie na zawsze.

O wojnie szybko zapomniała. Taka jest kolej rzeczy.

h

Odłożył pada. Znów pobił wszystkie swoje rekordy. Nic dziwnego, grał całe dnie. Uroki słodkiego lenistwa. Podrapał się po kilkudniowym zaroście. Zjadł kawałek zimnej pizzy, beknął, a potem przypalił szluga.

Zaczęli powracać. Wchodzili oknami i wentylacją, sfruwali w dół na swoich białych, rozłożystych skrzydłach.  Sponiewierani żołnierze. Jego małe, wierne kopie, armia idealna. Uśmiechnął się gorzko. Wróciło ich znacznie mniej niż zakładał. Nie, żeby strata mięsa armatniego bolała. I tak tworzył ich siłą woli.

Tylko jeden szkopuł – nie chciało mu się wysilać.

Zasalutował dzielnym wojakom. Obserwował jak się rozchodzą, odpocząć i wylizać rany.

Kiedyś musiał pracować ponad miarę. Strzelanie z łuku to ciężka sprawa. Trafić w ten punkt, którego ugodzenie rozpali tłumione żądze? Mordęga i robota głupiego. Jeszcze latać wszędzie za celem, czekać na moment aż do usranej śmierci. Nic dziwnego, że efekty bywały nietrwałe.

Dobrze, że zainteresował się nowoczesnymi substytutami.

Wszystko to było metaforą, fakt, ale metafory najlepiej działają jak są namacalne. No i zamienił iście starożytne metody na repertuar wypracowany dekadami konfliktów zbrojnych. Bo w świecie, w którym wszystko ma cechy wojny totalnej, najlepiej stosować adekwatne środki.

Amor nalał sobie szklankę bimbru, wielce z siebie zadowolony.

– Za zwycięstwo! – wzniósł toast.

— 

„Poprawca” by Kazimierz Kyrcz Jr

Popularnym był oprawcą. Opowieści snuto o nim i pieśni, nikt nie protestował, gdy staruszków wrednych obcęgami pieścił.

Bo czy nie dobija się sparszywiałych koni? Kto miał umrzeć w pierwszej kolejności, jeśli nie oni?

Wkrótce bez wapniaków piękniejszy stał się Kraków. Ale inne miasta też na tym skorzystały, ba, skorzystał świat cały!

Poprawca na laurach nie spoczął wcale. Jego plan był prosty – postanowił zlikwidować bandziorów jak obrzydliwe chrosty.

Po kiziorach przyszła pora na Telesfora. Potem na lumpy w slumsach, kiboli, skinoli, łamistrajków i seksualnych maniaków.

Przy okazji nasz bohater upolował także blond piękność Lili eM zwaną. „To z twego łona całe zło wyszło! Giń suko!” – krzyknął i na plasterki posiekał ją całą.

Aż nastał taki dzień, straszny w swej wymowie, gdy wszyscy złoczyńcy znaleźli się – każdy w swoim grobie. Poprawca jednak w zabijaniu tak zasmakował, że przestać nie umiał, jak w leczeniu dzielny konował…

I oto idę Alejami Słowackiego, w kieszeni mam dropsy miętowe, gardło ściśnięte trwogą. Zagadka: kogo to obchodzi? Odpowiedź: poza mną już nikogo. Jednak nie zatrzymuję się. Brnę przez sterty śmieci, wśród żelastwa, trupów dzieci. Nigdzie nie ma żywych  ludzi, zostało po nich wspomnienie. Poprawca szuka mnie i znajdzie, a na koniec ze zwycięskim uśmiechem przygarnie.

— 

„Już na zawsze będziesz moim niewolnikiem” by Karol Mitka

— 

Hans był piękny niczym młody bóg. Wysoki, dobrze zbudowany, błękitnooki blondyn, wręcz podręcznikowy przykład aryjczyka. W jego nieskazitelnie białych zębach można się było przeglądać, przez co koledzy z pracy żartowali, że powinien występować w reklamie pasty Kolgeyt. Kiedy szedł ulicą, kobiety wodziły za nim urzeczonymi spojrzeniami. Wyobrażały sobie jak muska ich piersi zadbanymi dłońmi, jak całując w ociekające wilgocią łechtaczki wprowadza na wyżyny rozkoszy, połykały wzrokiem jego jędrne pośladki. Gdyby mogły, brałyby go tu i teraz, na oczach ludzi.

Niestety, jeden mały szkopuł uniemożliwiał realizację tego śmiałego planu i nie chodziło wcale o wstyd czy prawne konsekwencje związane z kopulacją w miejscu publicznym. Otóż Hans był pedałem, kochającym sadomasochistyczne gierki. Nie interesowały go zupełnie napalone polskie dziewoje, którym na jego widok twardniały sutki, a po udach spływał gęsty kisiel.

Preferował twardą, męską przyjaźń, doprawioną odrobiną pikanterii. Chętnych do nieco ostrzejszych zabaw wyszukiwał poprzez ogłoszenia internetowe. W sieci aż roiło się od napalonych, lubujących się w brutalnej dominacji młodzieniaszków, nigdy nie odmawiających stosunku grzecznie wypinającym tyłek cwelom. Tak, kiedy Hans zakładał na głowę skórzaną maskę, z władczego Herr Direktora zmieniał się w niewolnika, pokornie wykonującego polecenia mastera.

Tego wieczora, przeglądając pocztę, natrafił na niezwykle interesujący mail:

„Chciałbym, byś już zawsze był moim niewolnikiem”

Obok  widniało zdjęcie ogromnego fiuta tryskającego spermą oraz numer telefonu. Zaintrygowany Hans natychmiast zadzwonił i umówił się na spotkanie.

Willa, przed którą wysiadł z taksówki, wyglądała jak zamczysko rodem z horroru. Kamienne ściany obficie porastał mech, a kruki obsiadające szpiczaste dachy przylegających do budynku wieżyczek mierzyły przybysza przeszywającym spojrzeniem.

Hans poczuł się dziwnie nieswojo, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Wmówił sobie jednak, że taka stylizacja domostwa to celowy zabieg. Przecież każdy cwel powinien czuć respekt przed swoim panem, powinien się go bać i okazywać należyty szacunek. Pokrzepiony tą myślą, drżącymi z przejęcia rękoma naciągnął na głowę skórzaną maskę i zapukał do drzwi.

Otworzył nagi starszy pan o posturze neandertalczyka, owłosiony na całym ciele jak goryl.  Nie odezwał się ani słowem, tylko z całej siły trzasnął Hansa w szczękę, a kiedy ten upadł kaszląc krwią, zapiął mu na szyi obrożę i niczym zdychającego psa zaciągnął do bogato wyposażonej sypialni. Czego tam nie było! Specjalne pasy do podwieszania pod sufitem, gablota z najróżniejszymi rodzajami pejczów oraz szafka wypełniona po brzegi dildami i wibratorami. Na podłodze leżały najeżone ostrymi kolcami nakładki na fiuta. Ze ścian zwisały łańcuchy. Podniecony widokiem tych sprzętów, Hans bez czytania podpisał cyrograf podsunięty przez mastera.

Spodziewał się, że teraz przejdą do konkretów – chlastania biczem, dymania w kakao, srania na klatę i finałów do ust.  Jakież było jego zdziwienie, kiedy małpolud, uśmiechając się dobrotliwie, przycisnął mu do nosa chusteczkę nasączoną chloroformem.

Po przebudzeniu zauważył, że nie czuje swojego ciała. Spróbował obrócić głowę, ale szyja nie reagowała. Zupełnie, jakby jej nie miał. Mógł poruszać jedynie oczyma. Postanowił zlustrować pomieszczenie, w którym się znajdował. Z całą pewnością nie była to sypialnia. Raczej jakieś laboratorium. Na metalowych stołach leżały wypełnione kolorowymi płynami fiolki i brudne skalpele. Tajemnicza aparatura stojąca pod ścianą mrugała światełkami, a dookoła walało się pełno strzykawek oraz zakrwawionych bandaży.

Do pokoju raźnym krokiem wszedł małpopodobny mężczyzna odziany w stary mundur Armii Krajowej utaplany szkarłatny plamami. W dłoniach ściskał spore lustro, które postawił przed cwelem. Hans na widok swego odbicia chciał wrzasnąć i pewnie by mu się to udało, gdyby posiadał jeszcze struny głosowe. Niestety, został ich pozbawiony, tak samo zresztą jak całego tułowia. W blaszanej misce leżała jedynie głowa z doszytym do kości ciemieniowej tyłkiem. Master rozpiął rozporek, chwycił resztkę Hansa i zaczął posuwać na przemian – raz w rozdziawione z przerażenia usta, raz w kakao.

– Za lata cierpień! Ukrywania się po kanałach! Za te wszystkie egzekucje! Za zmasakrowanie powstańców i okupację, za obóz w Oświęcimiu, teraz ty będziesz moim niewolnikiem, Hitlerowski bękarcie!  – warczał, wykonując gwałtowne ruchy frykcyjne.

W końcu spuścił się Hansowi na twarz, po czym odstawił go do ogromnej blaszanej szafy, w której na półce stało kilkadziesiąt innych, podobnie zmodyfikowanych czerepów w różnym wieku. Wszystkie miały typowo aryjskie rysy. Na widok świeżo upieczonego towarzysza niedoli uśmiechnęły się smutno.

AK-owiec wyciągnął zza pazuchy butelkę wina. Upił potężny łyk i obrzucił swoje trofea pełnym nienawiści spojrzeniem.

– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Wolności, skurwysyny – wycedził przez zaciśnięte zęby.

„Sarenka” by Rafał Christ

 —

Dziewiąty maja dwutysięcznego roku był bardzo dziwnym dniem. Dniem, w którym udało się spełnić marzenie mojego ojca. Zemsta na oprawcach z Auschwitz to był jego życiowy cel. Gdy udało mi się to zorganizować, rozpierała mnie duma. Teraz już nie ma po niej śladu.

Przez dwanaście lat tropiłem i porywałem nazistów, którzy w młodości pracowali jako strażnicy obozu koncentracyjnego i mieli styczność z moim rodzicem. Uzbierało się ich dwudziestu. Wszystkich trzymałem w dużej piwnicy mego domu. Karmiłem i opiekowałem się staruszkami niczym rodzoną córką, która nie potrafi jeszcze chodzić. Jednocześnie pchałem w nich psychotropy, które pozwalały ich kontrolować.

I w końcu nadszedł ten dzień. Rocznica zwycięstwa w drugiej wojnie światowej. Z tej okazji postanowiłem nie czekać ani dnia dłużej i dać ojcu prezent. Jako, że nie żył od trzech lat, trochę trwało zanim wykopałem jego ciało… A raczej szkielet. Doprowadziłem go do porządku. Gdzieniegdzie było jeszcze mięso. Nadgniłe i nieprzyjemnie pachnące. No nic, on zrobiłby dla mnie to samo.

Zniosłem trupa do piwnicy i usadowiłem na wózku inwalidzkim, aby móc nim swobodnie poruszać. Dookoła wili się mężczyźni w mundurach nazistowskich. Byli kompletnie wyczerpani. Nic dziwnego. Niektórzy spędzili kilkanaście lat bez słońca.

– Baczność! – krzyknąłem.

Wszyscy jak jeden mąż wykonali moje polecenie i zasalutowali szkieletowi. Prawie im czapki nie pospadały z głów. W sumie i tak musieli je zdjąć, aby pokazać swastyki, które wyciąłem im na czołach. Wszystkie prezentowały się pięknie. Przejechałem wózkiem z truchłem, aby mógł lepiej przyjrzeć się mojemu dziełu.

Gdy skończyliśmy zachwycać się moją pomysłowością, ojciec zajął honorowe miejsce na środku piwnicy.

– Ty! – wskazałem palcem jednego Niemca.

– Was? – zapytał.

– Jak się nazywasz? – zapytałem po niemiecku.

– Helmut.

– Helmut, podejdź tu.

Tak zrobił.

– Uklęknij! – rozkazałem.

To polecenie również wykonał. Wyciągnąłem z kieszeni rewolwer, odbezpieczyłem i wsadziłem ojcu między kości palców. Razem przyłożyliśmy lufę do głowy ofiary. Pomogłem mu nacisnąć spust i oczyma wyobraźni zobaczyłem jak mój rodzic się uśmiecha. Długo czekał na tę chwilę.

Podszedłem do deski zawieszonej na ścianie, na której wisiały narzędzia. Przechodziłem koło nich, zatrzymując się przy każdym. Zastanawiałem się, czego pragnąłby trup na wózku. W końcu wybrałem młotek.

Stanąłem przy pierwszym z brzegu staruszku i uderzyłem go moją bronią w głowę. Biedak się rozpłakał. Żałosny widok. Nie miałem wyjścia. Biłem go w łepetynę tak długo, aż z czaszki nie zrobiła się czerwono – fioletowa papka, a ja nie byłem cały we krwi.

– Podoba ci się, tatku? – zapytałem.

To dziwne, ale wydawało mi się, że pokiwał głową.

– Wszyscy na kolana! – krzyknąłem, a oni posłuchali mnie bez słowa sprzeciwu. – A teraz na czworakach chodzić dookoła wózka i lizać ojca po stópkach! Natychmiast.

Byli bardzo posłuszni. Momentami wydawało mi się to obrzydliwe, a jednocześnie fascynujące. Jak to pięknie dawne, młode lwy zmieniły się w stare, powolne sarenki.

Ze ściany wziąłem maczetę. Stanąłem obok ojca i regularnie, co kilka sekund, zadawałem precyzyjny cios w wijących się nazistów. Piękny widok odpadających członków radował me serce. Kilkoro z nich zeszło szybciej niż się tego spodziewałem, no ale trudno.

Przyszedł czas na wiertarkę. Dokładnie to dwie. Ustawiłem je tak, aby wiertła wystawały spomiędzy palców u stóp tatusia. Teraz całują nie tylko trupa, ale do tego sami nabijają się na śmiercionośną machinę.

Było kilku wytrzymałych, którzy musieli przejść się dwa razy, gdyż za pierwszym stracili tylko oko, czy trochę gardła. Bardzo podobał mi się ten widok! Stworzyłem niesamowite przedstawienie!

Naziści popełniali samobójstwa. Dookoła było pełno różnych części ciała. Nie będę tego sprzątał, zostawię sobie na pamiątkę tego pięknego dnia.

Gdy skończyli, napełniłem wiadro ich krwią. Jednemu wycisnąłem z głowy, innemu z ręki, trochę też udało się uratować z podłogi. Polałem nią ciało mojego ojca. Wyglądał podobnie do Carrie i w szale radości postanowiłem do niego dołączyć. Małą ilością czerwonego płynu wysmarowałem nią siebie.

Wtedy stało się coś dziwnego. Naziści ożyli. Korpusy, nogi, ręce, głowy próbowały znaleźć swoje pozostałe części. Niektórym się to udało, a u innych wyszło dość śmiesznie. Na przykład różnej długości ręce, czy nogi. Nie mogłem powstrzymać rechotu.

Zlizywali swoją krew z mojego tatulka, a ja zaśmiewałem się do nieprzytomności. Skończyły i spojrzały na mnie. Wtedy zauważyłem, że zjadły również wszystkie kawałki mięsa z kości szkieletu. Miałem przerąbane.

Chciałem rzucić się do ucieczki, ale gdy się odwróciłem jeden z tych pokracznych chwycił mnie za szyję i nie pozwolił się ruszyć.

Reszta szła w moim kierunku. Czułem się jak w jakimś pieprzonym filmie o zombie klasy B, nie jednym z tych fajnych, które stworzył Romero. Podgryzali trochę moje ciało. Zajęli się głównie skórą. Piekło niemiłosiernie. W końcu przestali.

Z podłogi podniósł się Helmut. Przyniósł łańcuch z szafki, którym obwiązał mnie wokół szyi i ciągnął za sobą. Na koniec przywiązał do rury kanalizacyjnej. Nie miałem szans, aby się uwolnić.

h

Co roku dokładnie dziewiątego maja budzili się i podjadali mnie trochę. Po czym wybierali jednego ze swoich i zostawiali mi, abym miał się czym żywić do następnej wizyty. Czasami to starczało, czasami musiałem jeść kawałki siebie. Ale przeżyłem. Na początku miałem jeszcze nadzieję, że się uwolnię.

Minęło dwanaście lat. Dzisiaj mamy dokładnie dziewiątego maja dwutysięcznego dwunastego roku. Wciąż jestem w niewoli i nic nie zapowiada zmiany sytuacji.

Kilka tygodni temu znalazłem kawałek węgla. Postanowiłem spisać swoją historię na rurze, do której byłem przyczepiony. Chciałbym, żebyście chwalili to, co im zrobiłem i potępiali to, co uczyniono mnie.

Dzisiaj jest ostatni dzień mojego życia. Jestem tego pewien. Poczuję to, co oni w dzień triumfu mojego rodzica. Czekali dwanaście lat, aby mnie na to przygotować. To już koniec.

Tup… Tup… Słyszę ich kroki, a szkielet ojca wciąż, nieprzerwanie od dwunastu lat, uśmiecha się do mnie.


„Nasz (osobisty) Dzień Zwycięstwa” by Miłosz Górniak

– Hej? Różyczko…

– Mmmmmm… Zaraz dojdę… Mów do mnie… Mów delikatnie…

– Chcesz, żebym ci coś powiedział?

– Mhhhmmm…

– Moje wilgotne myśli ślizgają się po Tobie. Stajesz się od nich taka ciepła i taka przyjemna. Pachniesz jak nigdy. Czyżbyś miała lawendową duszę? Czuję cię pomiędzy opuszkami palców – łaskoczę, zachęcam, oplatam jak wiecznie zielona winorośl. Nigdy Cię tak bardzo nie pragnąłem. Pragniesz mnie?

– Och taaaak…

– Zaprosisz do środka? Pozwolisz wejść?

– Mhhhmmm… Jestem gotowa…

– Będzie bolało tylko przez moment.

– Auć!!! Uchhhhhhh… Achhhhhhh… Achhhhhhh… Och – oh – oh – ohhhhh…

– Odlatujesz?

– Uh-huh…

– I jak?

– Mmmmmm… Niebiańsko… Mam przyjemny zawrót głowy. Rzeczy i barwy miksują się. Nieskończoność doznań miarowo rozlewa się po całej mnie. Jest mi lżej. Rozpalasz mnie, kochanie… Czuję się jak… Jak… Jak nieco otępiały obłoczek rozkoszy, hihihi… To takie przyjemnie odrętwienie, hihihi…

– Złap się mnie pod nibyramię i odlećmy już stąd. Zostawmy te ścierwo.

– To teraz potrafimy latać?

– Oczywiście, głuptasku. I to nad chodnikami, nad głowami i nad drzewami. Nad tą całą ziemską grawitacją.

– Naprawdę?

– Jasne, nareszcie nie musimy nic. To jak kąpiel w oceanie. Po prostu płyń.

– Ale kiedy ja nie potrafię pływać.

– Nasze dusze znów stały się uprzątniętymi pokojami do zamieszkania. Ja zamieszkam w twoim, a ty w moim. Jesteśmy niepodzielni już na zawsze. Będziesz mogła przeczytać książki, które ja przeczytałem, chłonąć moją ulubioną muzykę, nauczyć gmerać pod maską samochodu, być w miejscach, które odwiedziłem. Jesteś mną, więc potrafisz też pływać.

– A ty będziesz mógł nauczyć się żeglować, tańczyć lambadę i robić makijaż?

– Pewnie, nie mogę się doczekać lekcji malowania rzęs.

– To cudowne! A wpajali nam, że samobójstwo to wieczna samotność. Co oni mogli wiedzieć o śmierci?

– Nic, różyczko. A na pewno mniej niż my.

Podobało się? Jeszcze nie koniec. Teraz coś dla oczu… 

Tę grafikę przygotowała dla nas Honorata Król, którą zapewne kojarzycie jako zwyciężczynię naszego konkursu:

 

„Wybuch” jest z kolei dziełem Tomasza Woźniaka:

  1. Coś mało komentarzy. Nikt nie chce czytać naszych wypocin? 😦

    • czytają, czytają (statystyki przebijają sufit), ale nie wiedzieć czemu, przy zbiorczych aktualkach komentów jakby zawsze mniej ;-). Na siłę nie wyciągamy do tablicy, ale… już my wiemy kto nie skomentował i wnioski wyciągniemy! 😉

  2. Najwyraźniej teksty są albo tak bardzo zajebiste, albo tak chujowe, że brak słów 🙂

  3. Byłbym za pierwszą opcją:D

  4. Po prostu ciężko się pisze z opadem szczeny 😉

Dodaj komentarz