polskie centrum bizarro

30-Majowa Mania: zaadoptuj, zaadaptuj

In Akcje Literackie, Opowiadania on 30 Maj, 2021 at 6:00 am

30V

Adopt, adapt and improve, mawiał złodziej z „Latającego Cyrku Monty Pythona”, uparcie twierdząc, że to motto Rycerzy Okrągłego Stołu. Jakkolwiek by nie było, jest to porządne motto, o wiele lepsze od motta Paskuda: Poliż, zanim weźmiesz do ręki. Adopcja to fajna rzecz – czy to zwierząt, ludzi, roślin, minerałów, czy mebli. Sami zaadoptowaliśmy ostatnio chiński sekretarzyk z zespołem Tourette’a. Której szuflady by nie otworzyć, znajdujemy karteczki z napisem cào nǐ mā i naprawdę nie wiemy, czemu przeszkadza mu brak kału…

Uczcijmy więc odpowiednio dzisiejsze święto, czyli Dzień Rodzicielstwa Zastępczego i niech nasze gałki oczne zaadoptują tekst Kornela Mikołajczyka – o nietypowym rodzicielstwie w samym sercu naszego kraju, w dokładnie 300 słowach.

 

„Wierne dziecię” by Kornel Mikołajczyk

Prosiła, bym pogrzebał jej zwłoki pod palmą na rondzie de Gaulle’a.

„Oddałam temu miastu wszystko”, mówiła. „Moje serce. Marzenia. Krew, pot i łzy. Wsączyłam się w nie każdą cząstką siebie, stałam się jego wiernym dziecięciem. Przez całe życie czułam się odrzucona. Ludzie wyśmiewali się ze mnie za to, jak wyglądam, kim jestem. A jednak, kiedy ujrzałam tę palmę na tle wieżowców – tak cudownie absurdalną! – wiedziałam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi. Właśnie tutaj. W tej metropolii, w której każdy jest dziwadłem… i jednocześnie nie jest nim nikt.”

Próbowałem wyprzeć się obietnicy, jak tylko mogłem. Urządzić jej tradycyjny pochówek. Ale żaden z duchownych nie chciał się podjąć wyprawienia jej na tamten świat. Mówili, że czarne, kręcone rogi mojej przyjaciółki to znamię Szatana. Próbowałem tłumaczyć, że się mylą. Owszem, przez całe życie nosiła je na czole – piłowała, polerowała i od święta malowała na szalone kolory – ale to dlatego, że gdy jej matka była w ciąży, zjadła na wycieczce do Meksyku przeklęte przez wiedźmę koźlęce jądra.

Nic z tego. Księża żegnali się nabożnie, siostry zakonne mdlały, a grabarze pukali się w czoła i grozili łopatami. Musiałem w końcu zabrać jej ciało i pod osłoną nocy zakopać je pod palmą, na tym rondzie, na wieczność.

Tydzień po tym, jak spełniłem jej ostatnie życzenie, dostrzegłem tajemniczą narośl wśród sztucznych liści. Rosła z każdym dniem, niezauważona przez nikogo poza mną. Wkrótce na szczycie palmy dojrzał kokos – kompletnie niewzruszony tym, że drzewo, na którym zawisł, to palma daktylowa, i to na dokładkę sztuczna. Strąciłem go celnie wymierzonym kamieniem. Spadł między ustawione przeze mnie znicze, rozłupując się na krawężniku. Ze skorupki wypełzł noworodek, cudownie odrodzony z łona Warszawy. Na głowie nosił zalążki czarnych różków oraz zielone plastikowe włosy. Kolejne perfekcyjne dziwadło, gotowe, by dołączyć do różnorodnego tłumu.

Co miasto zabiera, miasto oddaje – w sposób, którego najmniej się spodziewasz.

Dodaj komentarz