polskie centrum bizarro

31-Majowa Mania: bocian w lodówce

In Akcje Literackie, Opowiadania on 31 Maj, 2021 at 6:00 am

31V

To już jest koniec, nie ma już nic… poza bocianem w lodówce, rzecz jasna. Bo Majowa Mania, jakżeby inaczej, nie mogłaby mieć innego zwieńczenia jak bocian w lodówce. Wskazywały na to wszystkie znaki w zamrażarce i na niebie. Jak to, nie zauważyliście?

Żegnamy się więc, świętując podwójnie. Najpierw Dawid Dyrcz uświetni swoim tekstem obchody Dnia Bociana Białego, a na sam finisz Kornel Mikołajczyk, sprawca całego tego zamieszania, opowie o tym, jak odpowiednio celebrować Dzień Pracownika Przemysłu Spożywczego.

I to by było na tyle.

Widzimy się jeszcze kiedyś w trakcie innej akcji, na inny miesiąc. Odwiedzajcie Niedobre Literki i uważnie wypatrujcie wieści!

 

„Mechpenis-1” by Dawid Dyrcz

Z zażenowaniem przyglądał się kawałkowi plastiku z wygrawerowaną podobizną Bociana Białego. Przypominał bardziej kaczkę lub krokodyla niż bociana. Obok leżał tak samo żenujący dyplom, wydrukowany przekłamującym kolory zamiennikiem tuszu na równie tanim, przeterminowanym papierze ryżowym. Że też dał się tak naciągnąć… Chociaż się za takiego nie uważał, był niesamowicie mądrym człowiekiem. Mądrym, ale i naiwnym, nieżyciowym. Zeszłotygodniowa rozmowa telefoniczna rozwalała mu umysł, nie potrafił się na niczym skupić, balansował na skraju całkowitego załamania.

– Dzień dobry, nazywam się Kasia Ziółkowska i chciałabym panu serdecznie pogratulować. Pańska firma została wybrana spośród wielu innych kandydatów i tym samym wygrał pan prestiżową statuetkę oraz tytuł Bociana Białego.

– Jest pani pewna? Ja nigdy nic nie wygrałem. To mnie wybrali? Kto? Kiedy?

– Wybrano pana w zorganizowanej telefonicznie kartkówce, zrobili to nasi klienci, znający wcześniej odpowiedzi na wszystkie pytania. Zazwyczaj zwycięzcy otrzymują 8 punktów, panu udało się tych punktów zdobyć aż 9.5 na 10. Gratuluję! Oczywiście sama statuetka i dyplom są zupełnie darmowe, jednak aby je odebrać, należy uiścić opłatę w wysokości 1500 dolarów. Są to koszty manipulacyjne związane z przetwarzaniem metadanych i próżniowym pakowaniem w różowy papier śniadaniowy. Proszę się nie martwić, płatne przy odbiorze, wystawimy fakturę. Chciałam jednocześnie zaznaczyć, że jest to wyjątkowe wyróżnienie i nie każdy na nie zasługuje.

Zadowolony, podał jej wtedy dane potrzebne do wysyłki. Statuetkę zamierzał postawić na biurku, przy którym codziennie pracował, a dyplom powiesić na ścianie za fotelem, tak aby goście go widzieli i podziwiali. A może na odwrót: dyplom na biurku, a statuetka na ścianie, tak aby bocian rzucał cień podczas pracowitych, upalnych nocy? Tak czy owak, miałby czym się pochwalić przed klientami i znajomymi…

Teraz, wspominając własną głupotę, wpienił się nie na żarty. Cisnął Bocianem Białym o ścianę. Ten odbił się od niej i wyleciał przez otwarte okno, lądując płynnie w jaskółczym gniazdku, pełnym zadziuplowanych przez złodzieja kosztowności. Taki wstyd, tak dać się oszukać, tak go naciągnęli. Szajs i tandeta. Podarł dyplom na drobne kawałki. Opadając, ułożyły się w wyprostowany środkowy palec kobiecej dłoni.

Rozwścieczony, usiadł do tableta graficznego z deską kreślarską. Włączył ulubiony kalkulator z powycieranymi cyframi, pamiętający jeszcze czasy studiów i wsłuchując się w przyjemny odgłos naciskanych klawiszy, przystąpił do pracy. Zaczął tworzyć i projektować, umysł przetwarzał w pamięci masę skomplikowanych obliczeń 2D i 3D, dających niezmiennie wynik 5D. Ostatecznie, zajmował się nowymi wynalazkami.

– Czekaj no, Ziółkowska, już ja ci dam Bociana Białego – wysyczał przez brązowe zęby. Geniuszy często trawi jakaś chorobliwa obsesja, on zaś uwielbiał wyjadać fusy z kawy.

Projekt wykonał jeszcze tego samego dnia, a do zakończenia dalszej części, tej konstrukcyjno-mechanicznej, nie jadł i nie spał przez kilka następnych. No dobra, spał, przymykając na przemian to prawe, to lewe oko, ale to się przecież nie liczy. Nie odbierał telefonów, nikogo nie wpuszczał do środka, nawet świeżego powietrza. Na sam koniec wgrał ostatnie procedury programowe i – ukontentowany – nacisnął swoim mądrym czołem przycisk „Enter”.

System odpalił się bez żadnych errorów i bluescreenów. Mechpenis był gotowy i wyposażony w wielojęzyczny interfejs. Mierzył około 200 centymetrów, szeroki w klacie na 150. Bicepsy równie okazałe, po 70. Cały stalowy, błyszczący z chromowanymi pofałdowaniami na wysokości szyi i pyszczkiem na głowie. Pofałdowania szyjne służyły do szybkiego ładowania białej ektoplazmy, która znajdowała ujście w pyszczku i służyła skutecznemu unicestwianiu dronów wroga, gdyby takowe się pojawiły. Posiadał też oko z zamontowaną szerokokątną kamerą, wyglądające jak mały pieprzyk. Stwórca obdarzył go sztuczną inteligencją, innowacyjnym programem stworzonym na zamówienie wojska z najróżniejszymi technikami walki wręcz i wnóż. Wstawił także prototypowy procesor, który został po innym projekcie, również zleconym przez wojskowych, ale sam dokładnie nie wiedział, co ten procesor potrafi. Leżał, to wstawił, co miał się zmarnować? Mechpenis, mimo swoich gabarytów, zachował giętkość dildo, nie tracąc ani trochę ze swej stabilności. Dla testu wykonał kilka salt w tył, zakończonych emotą Floss z jego ulubionej gry.

Bezprzewodowo włączył się do sieci i po sprawdzeniu pingu oraz paru wygranych rundkach, wszedł na stronę firmy kurierskiej, która dostarczyła przesyłkę z Bocianem Białym.

– Dzieńdoberek, w czym mogę pomóc? – zapytał bot spedycyjny.

– Jesteś botem.

– Jestem botem.

– No to fajnie, że się rozumiemy, mój cyfrowy kolego. Gdzie jest Sarah Connor?

– Nie rozumiem pytania. Proszę wybrać…

Głowa Mechpenisa poczerwieniała. Co za bambik z tego bota. Przeleciał jeszcze raz bitmapę i checklistę, ups, to nie ta misja.

– Gdzie jest Kasia Ziółkowska? – poprawił się.

Nie musiał czekać na odpowiedź, ponieważ w tym samym czasie prototypowy wojskowy procesor, we współpracy ze sztuczną inteligencją, złamał zabezpieczenia serwera spedycyjnego. Łatwe, nawet dla mniej skomplikowanych programów. Ktoś jako hasło administratora ustawił 1234.

Adres ustalony. Zrobił małe zzzzgrzyt i ruszył do akcji. Po drodze złapał bezdomnego i strzepał mu na siłę wacka wyciągniętą ze śmietnika martwą ręką (należącą za życia do Wacusia, podczas gdy bezdomny nazywał się Wacław). Broń biologiczna zawsze się przyda. Co więcej, śmierdzielowi się spodobało i zapytał, czy umówią się kiedyś na kawę.

Do ekskluzywnego apartamentu wjechał prosto ze stalowego buta, rozwalając w drobny mak drzwi z zabezpieczeniami antywłamaniowymi i antydepresyjnymi, cokolwiek mocno przereklamowanymi. Wrogie kamery zintegrowane z systemem alarmowym zneutralizował impulsem elektromagnetycznym, jeszcze zanim zdążyły cokolwiek zarejestrować.

Przerażona blondynka około pięćdziesiątki, z dość dużą nadwagą i obwisłymi cyckami, ale ładnymi, dużymi sutkami, leżała na łóżku, trzymając w jednej ręce udko kurczaka, drugą dla relaksu głaszcząc się po udach i wzgórku łonowym. Prawie udławiła się przypieczoną skórką na jego widok. Próbowała chwycić tłustymi palcami smartfona, by wezwać pomoc, lecz ten wyślizgnął jej się z rąk, kończąc żywot pod stalową stopą przybysza.

Połączył się przez Bluetooth z jej zajebiście drogim zestawem audiowizualnym:

– Witaj, Katarzynko, nazywam się Adam Wcipęchętniewkładam i chciałbym ci serdecznie pogratulować. Zostałaś wybrana spośród wielu innych naciągaczy. Przeze mnie samego i to wystarczy. Nie bój się, nie będzie żadnej statuetki. Obiecuję zamiast tego bociani seks z tym oto Mechpenisem. Zapewniam, że dobrze cię wystuka na wszelkie ptasie sposoby, te bardziej i mniej znane. Oj, będziesz po tym miała mocno rozklekotane gniazdko. Nie kłopocz się z odsyłaniem mi pieniążków, na które mnie naciągnęłaś swoją tandetną statuetką. Zarobię o wiele więcej streamując na żywo, jak dobrze bawisz się z moim mechanicznym przyjacielem.

Chciała powiedzieć, że wcale nie jest takim niedobrym ziółkiem, o jakim myślał laureat Bociana Białego, że to jej praca, że jest tylko małym pionkiem i to, co mówiła, zostało wcześniej przygotowane przez sztab psychologów i wszelkiego rodzaju specjalistów od sprzedaży, że zatrudnili ją wyłącznie ze względu na wzbudzający zaufanie przyjemny głos, ale… Ale na widok Mechpenisa wyciągającego swoje wielkie mechprzyrodzenie wszystkie „że” utknęły jej w gardle. Głośno przełknęła ślinę oraz resztki kurczęcej skórki.

Oszukany wynalazca rozsiadł się wygodnie w fotelu, zajadając czekoladowe ciasteczka: takie małe, nadziewane, niezwykle smaczne i bez wróżb. To, co robił Mechpenis z Katarzyną, zupełnie go nie interesowało. Pomimo sugestywnego nazwiska był aseksualnym impotentem. Przyglądał się za to z zadowoleniem wciąż rosnącym „lajkom” i piętrzącym się „donejtom”. Widzowie wpłacali jak wariaci. Później wyciągnie od Ziółkowskiej namiary na jej szefa. To dopiero będzie transmisja i kasa do zbicia.

 

„Lodówka pani Jaraźnej” by Kornel Mikołajczyk

Czaiła się w rogu kuchni, burcząc przeraźliwie za każdym razem, gdy przywoziłem świeże pioruny do gniazdka. Stara landara marki Mińsk cętkowana pożółkłymi magnesami, z grzywą wypłowiałej paprotki na szczycie. Pani Jaraźna zabrała ponoć urządzenie do domu z sentymentu, gdy w ’93 zlikwidowała spożywczak. Teraz trzymała tam głównie mięso. Osobliwości tego zabytkowego sprzętu zauważyłem dopiero podczas którejś z mych comiesięcznych wizyt: warczał on mianowicie odmiennie, zależnie od tego, co właścicielka przechowywała w środku. Kiedy nabyła u rzeźnika świeży szponder z jaka, maszyna nisko muczała niczym ogromne włochate bydlę. Kiedy kuzyn po kądzieli upolował ptaka dodo gruchała głębokim tonem, poskrzekując od czasu do czasu z wyraźnym oburzeniem. Kiedy z czystej ciekawości podarowałem pani Jaraźnej specjał mojej żony – sashimi z łechtaczki wieloryba – radziecka chłodziarka rozśpiewała się sennymi, ulotnymi pieśniami waleni. W tej obwieszonej lepami na muchy, zakafelkowanej po sufit kuchni zawsze można było liczyć na nowy zestaw odgłosów, wyczarowany wprost z opuszczających mięso strzępków duszy.

W maju do moich uszu doleciała pierwsza kłótnia Jaraźnych. Potem, w połowie czerwca, stali się weteranami wojny domowej. Kucając przy kontakcie, starałem się czym prędzej zagonić do środka stadko kulistych błyskawiczek, byleby nie świadkować dłużej zarzutom pani Jaraźnej wobec męża:

– Słyszała żem wszystko ło, przez płot! Tę tam zakurzoną, chudą brzózkę! Jak sapie do ciebie ino tytułami: „Romeo i Julia”! „Kamasutra”! „Porwanie w Tiutiurlistanie”! „Podróż do wnętrza Ziemi”! „Koniec Świata i Hard-boiled Wonderland”! „Białe noce”! Ja rozumiem, jełopie, z sąsiadką! Rozumiem nawet, kurka, z sąsiadem! Ale… ale żeby tak z zapyziałą biblioteczką sąsiadów? Co ta spalona od pokostu meblościera ma, czego mi brak?

– Jest na gwarancji, w przeciwieństwie do ciebie, zołzo! I znacznie mniej skrzypi!

Pamiętam, że stłumiłem wtedy śmiech nie w porę i bałem się, iż któreś z nich to zarejestrowało. Drzwi trzasnęły, zapadła głucha cisza i zostałem tylko ja i lodówka ćwierkająca od pasztetu z sikorek wstawionego do ostygnięcia.

Ostatni, dorodny okaz z wolnego wybiegu zniknął w sieci elektrycznej. Spakowałem się pospiesznie, zawołałem do pani Jaraźnej, że po pieniądze wstąpię jutro, w drodze na bazar, po czym ewakuowałem się z ich domostwa. W powietrzu aż trzaskało od czarnego, złowieszczego prądu, a na prądzie znałem się akurat jak mało kto…

Podczas lipcowej wizyty zastałem dom dziwnie cichym. Pani Jaraźna otworzyła mi w podomce, wyszczerzyła na powitanie brak uzębienia, po czym przesłodzonym głosem zaprosiła mnie do parnej kuchni. Lodówka czuwała na swoim miejscu. Poranny upał dawał mi się we znaki, więc pracowałem szybko i metodycznie, upewniając się, że ładunki nie rozłażą się po kątach i nie szukają spięcia. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że z buczeniem chłodziarki jest coś nie tak. Raz powarkiwała gniewnie i zgrzytała, jakby wyrosły jej szeregi zębów, to znowu zawodziła przeciągle. Odnosiłem wrażenie, że błaga, by wyciągnąć jej wtyczkę z kontaktu. Nie brzmiało to jak żadne znane mi zwierzę. No, chyba że takie na skraju śmierci, wydające z siebie ostatni, rozpaczliwy krzyk.

Co to mogło być?

Wstałem z kolan i podszedłem do lodówki, otrzepując kombinezon roboczy. Nie potrafiłem się dłużej powstrzymać – szarpnąłem za rączkę. Dotarło do mnie, że znałem odpowiedź na swoje pytanie od samego początku, ale zwyczajnie nie przyjmowałem jej do wiadomości.

Oblodzona głowa pana Jaraźnego spoczywała na najniższej półce, wytykając siny jęzor. Wsparta o jej zmasakrowany siekierą policzek, leżała pogięta książka brutalnie wyrwana z czyjejś biblioteczki. Na jej grzbiecie widniał napis: „Zbrodnia i kara”.

Zamknąłem cicho lodówkę i bez słowa dokończyłem robotę. Nigdy też więcej nie przysłuchiwałem się dźwiękom dobiegającym z lodówki pani Jaraźnej. Pewne rzeczy lepiej jest bowiem zostawić za zamkniętymi drzwiami.

Dodaj komentarz