polskie centrum bizarro

Dzień Wychodzenia z Szafy

In Akcje Literackie on 11 października, 2014 at 6:00 am

niedobreliterkiTemat? Jaki temat? Aha, okazją poddającą tematykę naszej dzisiejszej aktualizacji jest Dzień Wychodzenia z Szafy. Robert Smith z The Cure jako dziecko bał się, że jakiś Polak wyjdzie z szafy i zrobi mu krzywdę, więc z pewnością nie jest to święto dla niego… Cóż, różne bywają fobie.

W USA 11 października obchodzony jest National Coming Out Day, upamiętniający marsz osób LGBT na Waszyngton, który odbył się w 1987 roku i ponoć zgromadził ponad pół miliona osób. No cóż, zmuszanie ludzi z nieco odmiennymi upodobaniami do siedzenia w szafie to na pewno nie jest sukces naszej cywilizacji. A skoro już to podkreślono, to dość powagi: my tu wszak bizarro, a Paskud od polityki biesi się, jeży i toczy pianę z ust, próbuje też gryźć w klejnoty i inne dobra rodowe.

Musimy zaś przyznać uczciwie, że redakcję niedobrych literek i współpracujących z nami autorów (w osobach Zeter Zelke oraz Jana Maszczyszyna + niesamowitego jak zwykle w udzielaniu wsparcia graficznego Tomka Woźniaka) zachwyciła przede wszystkim sama nazwa. I na niej się skupiliśmy przygotowując to, co za chwilę przeczytacie (zobaczycie).

h

Dzień Wychodzenia z Szafy

h

10284974_762907723782770_1967603600426443617_o

h

Narodziny

by Zeter Zelke

h

Powstawało przez długie lata. Ewoluowało zgodnie z rytmem tykania wiekowego zegara w rozległej sali dwa piętra niżej: wolno, miarowo, dokładnie-konsekwentnie. Atom po atomie dorastało w ciemnym, suchym łonie barokowej szafy, będącej jednym z wielu eksponatów zalegających bezczynnie w zakurzonym magazynie, o którego istnieniu wszyscy zapomnieli. Pozostawione samemu sobie, wsłuchiwało się w odgłos mijającego czasu, cierpliwie oczekując na właściwy moment.
Nie wiedziało czym będzie, gdy proces się dopełni. Nie wiedziało, że jest aberracją, wszechświatem we wszechświecie, powołanym do istnienia przez przypadek o kosmicznej skali nieprawdopodobieństwa. Wywodziło swój początek od kłębka kurzu i gąsienicy, która w tym kłębku postanowiła przeobrazić się w poczwarkę. Ćma nigdy nie opuściła kokonu; miało go opuścić coś innego, a to za sprawą mrówki, która zabłądziwszy w te okolice, ukryła transportowane jaja pasikonika w kokonie, chcąc szybciej wrócić do mrowiska. Być może miała nadzieję odzyskać je później, ale różne przypadki sprawiły inaczej. W taki oto sposób zaczęło przychodzić na świat.
Najpierw zabezpieczyło swój zakątek, produkując cieniutkie, lecz bardzo silne nici. Niezliczona ich liczba otuliła kokon i zasklepiła barokowe drzwi. Organiczne włókna subtelnie ogrzewały suche powietrze. Wciąż było ciemno, że oko wykol, niemal wszystkie dźwięki zostały wytłumione –oprócz jednego. Jeszcze nie miało w pełni rozwiniętej świadomości, ale potrafiło polubić odgłos wahadła odmierzającego minuty na zabytkowym zegarze. Uczyniło więc mały prześwit w poza tym szczelnej powłoce. A potem już tylko dorastało. Wisiało w bezkresnym morzu przytulnej czerni, śniło bezkształtne sny i niekiedy zastanawiało się nad sensem dźwięków docierających z zegarowej sali. Zdawały się natężać i milknąć, natężać i milknąć, jakby w zgodzie z jakąś prawidłowością zbyt skomplikowaną, by mogło ją ogarnąć nieuformowanym umysłem. Wśród tych dźwięków tylko jeden był niezmienny i brzmiał zawsze tak samo – tykanie.
W snach głównie skakało po polach, skakało wysoko, usiłując dosięgnąć jasnej plamy słońca na czystym niebie. Nurkowało w zieleń, przysiadało na kwiatach wszystkich kolorów tęczy i komponowało swoją własną muzykę. Inne sny były ciemne i dynamiczne. W nich leciało poprzez noc, czuło wiatr na skrzydłach i nieodpartą moc przyciągania światła, którego w tym świecie dało się znaleźć tak niewiele. Wizje i marzenia senne przeplatały się ze sobą, przyprawiając raz o niepewność, to znowu o zachwyt bądź przerażenie. Nad zalewem chaotycznych wzruszeń dominował niezmienny głos zegara; był jak kotwica, przypominająca o bezpiecznej rzeczywistości.
A gdy zegar przestał tykać, po raz pierwszy otworzyło oczy. Poczuło uścisk w piersi, skurcz bólu, jakby straciło coś bezcennego. Ciemność podzielona na segmenty – jedne jaśniejsze od innych – zaczęła przytłaczać. Zupełna cisza przeobraziła dotąd przytulną przystań w więzienie, z którego należało jak najszybciej uciec. Po latach niczym niezmąconego dojrzewania nigdy by nie pomyślało, że pierwsze świadome chwile będą tak przykre.
Poruszyło nerwowo kończynami. Tylne były jakby zbyt długie, nieporadne, choć sprężyste, przednie liczne, krótkie i włochate. Z łatwością przecisnęło przez kokon małą głowę, trudniej było z resztą tułowia, nakrytą czymś szeleszczącym, delikatnym. Wiedziało, że z tym akurat należy obchodzić się bardzo ostrożnie.
Kokon drżał i trzeszczał, sukcesywnie rozpychany, rozdzierany od wewnątrz. W zapomnianym magazynie walało się pełno zabytków, między nimi antyczne lustro z polerowanego srebra. Gdyby egipskie ciemności nie spowijały otoczenia, odbiłaby się w nim rozkołysana szafa. Drewniane nogi stukały w rytm usiłowań zamkniętej w niej istoty. Mebel obijał się o ściany, przynosząc pomieszczeniu ożywienie, jakie dawno tam nie gościło. Bogato zdobione, choć już pośniedziałe drzwi zaczęły się powoli uchylać, czemu towarzyszył mlask rozrywanych włókien. Wreszcie wydostało się z szafy, upadając z łomotem na parkiet pokryty grubą warstwą kurzu.

h

***

h

Kustosz od dawna podejrzewał, że przebogata posiadłość, jaką właściciele zamienili w muzeum niemal wiek temu, skrywała przed nim jeszcze wiele tajemnic; pełna ukrytych pokoi, tajnych korytarzy, zamurowanych piwnic oraz skarbów pod postacią drobnych bibelotów, o których wartości zadecydował upływ czasu. Sama posiadłość, jej podstawa, pochodziła z końca XVI wieku. Potem rozrastała się, zmieniała kształt, przybywało pomieszczeń, inne wyburzano lub zamurowywano. Sama w sobie była dziełem sztuki oraz niezwykłą historią do opowiedzenia.
Kustosz przepracował w niej dobrą połowę życia. W ciągu tych lat przestudiował dostępne plany zabudowy z różnych wieków i na tej podstawie udało mu się odnaleźć wejście do małej biblioteczki (zakryte pod kilkoma warstwami tapet). Sądził, że na drugim piętrze znajdował się jeszcze jeden pokój i to wcale niemały. Domniemane wejście do niego zasłaniał jednak wielki obraz olejny. Pewnego razu kustosz kazał nawet zdjąć malowidło, po czym obmacał i opukał ściany w poszukiwaniu śladu drzwi. Niczego nie wskórał. A teraz, gdy kończył zmianę i zbierał się do domu, usłyszał gdzieś nad głową stukanie.
Westchnął. Być może któryś z konserwatorów nie zamknął okna i teraz jakiś przerażony gołąb czynił spustoszenie w pracowni. Słuch doprowadził go na drugie piętro, przed olejny obraz, który jakiś czas temu podejrzewał o ukrywanie zapomnianego pokoju. Podrapał się po głowie; wprawdzie po wcześniejszym niepowodzeniu nie złożył broni, ale był skłonny założyć, że źle zlokalizował pomieszczenie. Wciąż miał pewność, że to gdzieś tutaj, na drugim piętrze. Przyłożył ucho do ściany, opierając policzek o zimną ramę malowidła. Teraz, gdy stary zegar wahadłowy przestał tykać, kilka kolejnych nocy zapowiadało się cicho jak nigdy. Wizytę zegarmistrza zaplanowano dopiero na następny tydzień. Kustosz, choć już sędziwy i przygłuchy, wyraźnie słyszał stuki. Trzaski i jęki barokowej szafy, która w bólach wydawała na świat nowe życie.
Oczywiście mężczyzna nie podejrzewał niczego podobnego. Przyciskał tylko ucho do ściany, usiłując zrozumieć co działo się po drugiej stronie. Czyżby osunęła się część z dawna nierestaurowanej instalacji? Może faktycznie jakieś zwierzę znalazło wejście do środka i teraz usiłowało się wydostać.
Gdy huknęło, serce na moment w nim zamarło. Po chwili ciszę zmąciło szuranie, jakby ktoś próbował gorączkowo dźwignąć się z ziemi. A potem dwie rzeczy nastąpiły krótko po sobie: antyczny zegar znowu zaczął tykać, a chwilę później chaotyczne szuranie przybrało jeszcze bardziej na gwałtowności. Coś uderzyło w ścianę z taką siłą, że ramy olejnego malowidła zadrżały, a kustosz odskoczył do tyłu jak oparzony. Kolejne uderzenia postępowały po sobie, niekiedy przetykane cichym piskiem – rozpaczliwym i tęsknym, od którego staremu człowiekowi serce podchodziło do gardła. Jednak stał tam, jak sparaliżowany, nie mogąc poruszyć nawet palcem u nogi.
Ściana za obrazem zaczęła się sypać, tynk i odłamki zaprawy opadały na podłogę. Żałosne kwilenie stawało się wyraźniejsze – nie brzmiało jak nic z tego świata, nic z czym kustosz zetknął się kiedykolwiek wcześniej. Wtem płótno wybrzuszyło się, pęknięcia rozpełzły po olejnym obrazie, kruszała farba. Przez obraz przebiła się puszysta, biała głowa, pokryta sierścią i pyłem z uszkodzonej ściany. Kustosz spojrzał w ogromne, fasetkowe oczy, ruchome czułki i cztery pary bladych, włochatych odnóży, przepychających siwy tułów przez dziurę w ścianie. Stworzenie wydawało wysokie, cykające, owadzie dźwięki, od których człowiekowi włosy stanęły na głowie. Nagle jego perspektywa obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni. Serce ścisnął ból, zabrakło oddechu. Białe stworzenie zatrzepotało skrzydłami, z których posypał się migotliwy pył. Spojrzało na starca, po czym niespiesznie podeszło, szurając dwoma wysokimi odnóżami pasikonika. W tym momencie starzec stracił przytomność.
W samą porę. Noworodek zbliżył się z wahaniem, przesunął delikatnie trąbką po pomarszczonej twarzy, poszukując śladu wilgoci; następnie wbił ją w oko, zasysając wszystkie płyny, jakie tylko mógł wydobyć z dogorywającego organizmu. Gdzieś niedaleko brzmiał zegar. Nowe życie przysiadło nad posiłkiem i kołysało się w rytm tyknięć wahadła, kustosz zaś coraz bardziej przypominał suchy kokon, z jakiego wyszło na świat. Narodziny może i były stresujące, ale teraz, kiedy było już po wszystkim, kiedy nieopodal rozlegało się miarowe „tik-tak”, rzeczywistość znowu zrobiła się przyjazna. Jeszcze nie wiedziało czym jest, nie wiedziało czym będzie. Ale tak, jak miłowało tykanie starego zegara, pokochało bicie umierającego serca.

h

Kupoń

by Jan Maszczyszyn

h

Wuj mój, Wicio Hagrampolny, przepisał mi w testamencie majątek ziemski, pałac z przyległym doń folwarkiem i dwiema wioskami lennymi. Kiedy dotarłem na miejsce, przywitał mnie sługa znany mi z pisanych przez wuja listów, imć Zezwłuski. Otworzył najpotrzebniejsze komnaty, a każda, ku memu zdziwieniu, była dokładnie zaryglowana na kilka zasuw i patentowych zamków. Jakby kochany wuj porozkładał w każdym pomieszczeniu pałacu szkatuły ze wszelkim zgromadzonym przez lata dobytkiem. Zdziwiłem się niepomiernie, napotykając wewnątrz komnat całkowitą pustkę i zwykły, wilgotny chłód dawno nie wietrzonych pokojów.
– Niech Zezwłuski otworzy mi, proszę, sypialnię. Przecież potrzebuję snu. Jestem po długiej podróży z odległego miasta. Zmieniałem konia dwukrotnie.
– Już, już wasza miłość – mruczał stary przebierając kluczami. – Trzeba wpierw roztworzyć wszystkie drzwi, zanim dotrzemy do tych właściwych. Wewnątrz murów puszczono sztaby i rygle śrubowe, które pozwalają na ich otwierania tylko w przypadku wystąpienia właściwej kombinacji rozwartych skrzydeł i opuszczonych klamek.
– Chowa tam skarby jakoweś?
– Jestem ciemny chłop, mości hrabio. Rankiem młody Hawajko wszystko waszej wielmożności wyjaśni. Otóż i sypialnia.
Stary rozwarł wielkie drzwi na oścież, wszedł pokracznym krokiem i postawił ciężki kandelabr na stole. Światła świec zatańczyły na ścianie i wielkiej szafie. Łoże z baldachimem wyglądało na nigdy nie używane. Pościel zalatywała stęchlizną, a całość przesiąkła okropną wilgocią.
– Coś jeszcze, wasza wielmożność, raczy?
Patrzyłem rozczarowany. Nie tak wyobrażałem sobie przejęcie dobrze rokującego majątku.
– Jest już za późno na przekąski. Czy Zezwłuski może mi przynieść jakiś nocnik na rano?
Stary stał przez chwilę nieruchomo. Potem wolnym krokiem podszedł do szafy. Otworzył skrzypiące drzwi.
– Ostatnio tutaj widziałem naczynie. – Począł coś szukać i z hałasem przekładać.
– W szafie? – zapytałem, z trudem panując nad znużeniem. – Dobrze, poradzę sobie. Niech Zezwłuski już pójdzie…
Odprawiłem starego zniecierpliwionym ruchem dłoni.
Kiedy wyszedł ,szybko zrzuciłem z siebie ubranie i wsunąłem się pod lodowatą pościel. Zostawiłem zapalone tylko dwie świece. Przebudziłem się w środku nocy z jakimś nieznośnym przeczuciem. Wydawało mi się, że słyszę kroki i przeraźliwe stękanie. Jakby ktoś dostawał piekielnych obstrukcji i bólu brzucha. Poczułem się nieswojo. Czyżby w pałacu przebywał ktoś jeszcze? I to ktoś, kto postanowił skorzystać właśnie z mojego nocnika?
Drzwi otwartej szafy skutecznie przysłaniały widok. Zdało mi się, że się poruszyły. Zerwałem się natychmiast i bezszelestnie usiadłem, zlany zimnym potem. Dłonią szukałem ukrytego pod poduszką sztyletu. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie jest to mój apartament w Łodzi, tylko stary dom wuja.
– Jest tam kto? – Zdrętwiałymi wargami rzuciłem w mrok pytanie.
Odpowiedziała cisza. Nie miałem wątpliwości, że w tym przesiąkniętym dymem świec pokoju jestem zupełnie sam. Mimo to wstałem i boso podążyłem w stronę drzwi szafy, aby je zamknąć. Jaka przejęła mnie groza, gdy nie poszło mi z tym tak łatwo! Czułem opór. Pchałem z coraz większym wysiłkiem. Jakbym napotkał wychodzących z szafy… kochanków?
Przekręciłem w końcu klucz w zamku. Mechanizm szczęknął głucho.
Do rana nie zmrużyłem oka. Przewalałem się z boku na bok. Wstawałem, aby zapalić kolejną świecę. Czułem nieznośne parcie na pęcherz.
O wczesnym poranku, zachęcony widokiem podświetlonej jutrznią mgły za oknem, zdobyłem się na odwagę i zajrzałem do szafy w poszukiwaniu nocnika. Znalazłem go już za pierwszym razem. W całym moim życiu nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Podwójne ucho było mocno przerdzewiałe, a samo naczynie miało wielką dziurę na boku i kilka przytwierdzonych śrubami łańcuszków. Usiadłem na nim ostrożnie w rogu pokoju, bacząc, czy aby się nie rozleci pod moim ciężarem.
Niebezpiecznie zazgrzytał pod moim tyłkiem.
Najdziwniejsze, że nocnik wydawał mi się nieopróżniony i, w rzeczy samej, ciężki. Czyżby pozostało w nim…? Przypuszczałem, że wzrok płata mi figle w słabym świetle poranka, ale już po chwili poczułem wstrętny, obcy – bo z całą pewnością nie własny – smród. Jakby przestarzałego, rozmiękczonego moim moczem gówna. To, co poczułem chwilę potem, było odrażające. Wpadłem w panikę. Wrzasnąłem. Obrzydliwe coś przykleiło się do mego tyłka jak największa pijawka. Piekielnie boleśnie wbiło się w mój odbyt. Nie popuściło nawet na chwilę, mimo że parłem z całej siły i wrzeszczałem, biegając po pokoju. To coś przesunęło się wężowym ruchem w głąb jelita. Czułem jak tężeje wewnątrz i zamienia się w lodowy sopel śmiertelnej obstrukcji. Upadłem na podłogę z okropnym jękiem.
Do przytomności doprowadził mnie młody Hawajko solami cucącymi i okładami ze studzianej wody. Uśmiechał się pod wąsem i poprawiał pośpiesznie zarzuconą koszulę.
Zezwłuski stał nieopodal ze spuszczoną głową winowajcy.
– Mówiłem głupiemu chłopu, aby usunął ów nocnik pokraczny – mówił młody. – Teraz muszę waszej wielmożności usuwać dzikiego knuta szczypcami lekarskimi. I to możliwie jak najśpieszniej.
Zanurzył dłonie w przyniesionej przez półnagą chłopkę misie z gorącą wodą, a Zezwłuski rozstawiał narzędzia na przystawionym krześle.
Patrzyłem na obu półprzytomnym wzrokiem. Byłem pewny, że poszaleli. Czułem potworny, palący ból jelit. Absolutnie nie do wytrzymania.
– Cóż to za dziwactwo? – wyjęczałem pytanie.
– Jaśnie panie, wuj pański miał młodą żonę, która w owej szafie trzymała kochanków. Zaskoczeni nagłym powrotem jej męża, nieraz przesiadywali tam całymi nocami. Wiadomo jak bolesna potrafi być sprawa wypróżnienia w takich okolicznościach.
– Przecież szafa…
– Jest doskonale wyrobiona, szczelna, jeśli o to chodzi. Wuj pański zakupił średniowieczny nocnik z dzikim knutem, kuponiem, Bóg jeden wie jak starym. Marny los tego, kto zasiądzie na naczyniu. Wasza wielmożność doświadczyłeś na własnej skórze niemiłej niespodzianki – mówił Hawajko, siląc się na uśmiech w oparach moich gazów. – Jeśli pomoc nie zostanie udzielona na czas, knut bez wątpienia zabije pacjenta. Wiercąc się dziko w trzewiach, doprowadza bowiem do perforacji jelit, wtórnego zakażenia i śmierci. Jak kupoń odnajduje drogę z powrotem do przeklętego nocnika, pozostaje już wyłącznie jego tajemnicą.
Hawajko, mimo że wprawny w operowaniu szczypcami, poświęcił dobrą godzinę na wyczyszczenie mego odbytu. Nie mogłem uwierzyć w niewierność w moim odczuciu zawsze poprawnie zachowującej się cioci Jagny Cerkiewnej–Hagrampolnej. Nie wyobrażałem sobie jej kochanków w tej olbrzymiej szafie. Absolutnie niemożliwe…
Prawda, którą odkryłem miesiąc później, byłajeszcze bardziej mroczna i wstrząsająca.
Lutniarz folwarczny, Oscypał, twierdził, że to wuj lubował się w męskich schadzkach, a ciotka, zanim zmarła, dopełniła zemsty nie tylko na kochankach, ale i na niewiernym mężu. To ona zakupiła nocnik u antykwariusza w pobliskiej Warszawie.
I pomyśleć, że zawdzięczałem majętność tak pospolitemu naczyniu…

h

Dodaj komentarz