polskie centrum bizarro

„Kropka nad i” by Kornel Mikołajczyk

In Opowiadania on 8 listopada, 2014 at 6:00 am

niedobreliterkitxtŻycie bezrobotnego bywa ciężkie. Ale jeszcze gorsze od życia bezrobotnego, jest życie bezrobotnego, który dopiero co ukończył studia. Takich ludzi zwykle nawet do łopaty się nie bierze, no bo gdzie taki studencina miał niby nauczyć się obsługiwać tak złożone i skomplikowane urządzenie? Przecież oni ino wkuwają i wkuwają, i wkuwają…. Jeszcze krzywdę sobie nią zrobi. Albo komuś, nie daj Bóg.

Dlatego człowiek po studiach łapie się czego tylko może. I nie ważne, że szef debil. Nie ważne, że po dwadzieścia sześć godzin na dobę trza tyrać. Nie ważne, że za pieniądze tak gówniane, jak zawartość Toi Toi-a. Byle coś było, byle przeżyć. A, że marzyło się o zostaniu kimś innym? Nadzieja matką głupich jak powiadają. Czy takim właśnie synem nadziei jest bohater tekstu Kornela Mikołajczyka? A przeczytajcie se, to się przekonacie.

h

Kropka nad i

h

Nie jestem pewny jakim cudem, ale w wieku lat trzydziestu znalazłem się w wyjątkowo bezsensownej pracy, bez żadnych perspektyw na równie bezsensowne życie.

Być może wszystkiemu winne były ideały. Wymarzyłem sobie, że zostanę dziennikarzem. Uczyłem się więc pilnie i w naturalny sposób oswajałem z pisaniną. Wsuwałem arkusz na wałek, stukałem w klawisze maszyny, przesuwałem powrotnikiem kasetę na początek linii, a potem z ortopiórem w dłoni bezlitośnie poprawiałem sam siebie. I tak w kółko, aż do znudzenia, artykuł za artykułem o najbanalniejszych rzeczach:

Zuchwała Ucieczka Prania Ze Sznurka!

Zombi Sąsiadki Zrywa Się Ze Smyczy, Zjada Pudla

albo

Hodowcy Ślimaków Protestują: „Ustawa Ślimaczy Się Jak Winniczek!”.

Napisz, przejrzyj, popraw, napisz, przejrzyj, popraw…

Z całej tej rutyny zostało mi jedynie poprawianie oraz zapach atramentu. Zatrudniłem się bowiem w niewielkiej drukarni na najniższym z niskich stanowisk.

Szef powiedział do mnie zaraz na początku:

– Panie Pointe, drukarnia musi oszczędzać na wszystkim. Drukujemy póki co jedynie ulotki, broszury partyjne dla Zakonu Gramatycznych Neo-Nazistów, parę książek miernego nakładu, gotowce dla studentów, a grubej forsy z tego nie ma. Zwłaszcza od studentów, bo to biedoty piszczące, że hej. Rozumiemy się?

Spojrzałem na jego protezę nosa, prowizoryczną, zrobioną jak u bałwana ze zwykłej marchewki, i pojąłem, że nie kłamie. Zwłaszcza że nos nie urósł mu ani na milimetr.

– Rozumiem, Szefie.

– A w związku z tym, że oszczędzamy, niektóre z naszych czcionek zakupiliśmy po okazyjnych cenach. Są przez to nieco… Cóż, wybrakowane. Waszym zadaniem będzie dostawianie kropek tam, gdzie ich brakuje. Proszę, oto wasze biurko.

I tak właśnie zostałem kropkarzem. Płacę z tego miałem pi razy drzwi, bo netto wychodziło jakieś 3,14 za godzinę, ale nie skarżyłem się. Nie miałem odwagi. Wiadomo, rynek pracy dla ludzi świeżo po studiach bywa bezlitosny; cud, że dorwałem i taką robotę. Więc stawiałem te kropki jak ludzka maszyna, praktycznie nad każdym „i”, „j” oraz „ż”, jakie się pod ortopióro nawinęły, szczególną uwagę poświęcając zamówieniom dla Zakonu. Kiedyś bowiem, na moich oczach, jeden Gramatyczny Neo-Nazista rozciął mężczyznę katowskim mieczem tylko dlatego, że tamten powiedział „włanczać” i nie dość szybko się poprawił. Napisałem o tym zresztą artykuł – Włączony Do Chórów Niebiańskich.

Ale teraz, z robotą na karku, nie miałem czasu na czcze wypociny. Stuk, stuk, stuk, stuk – osiem godzin, stuk, na dobę nie licząc długich, stuk, nadgodzin. A takie zdarzały się bardzo, stuk, często. Zwłaszcza że wkrótce oszczędności zaczęły się drukarni zwracać i przychodziło coraz więcej pojedynczych zleceń. Stuk.

Któregoś dnia po roku pracy Szef odwiedził mnie ponownie. Protezę nosa nosił już wtedy z kości słoniowej wysadzanej brylantami.

– Panie Pointe – mówił – agresywnie rozszerzamy działalność. Wciąż musimy ostro zaciskać pasa, dlatego o żadnej podwyżce mowy być nie może, od razu mówię, ale dostanie pan ździebko więcej obowiązków.

– Jak duże ździebko? – ośmieliłem się zapytać.

– Nic wielkiego, nic wielkiego – zapewnił mnie, wielkopańsko machnąwszy dłonią. – To tylko kilka nowych czcionek.

Nowe czcionki posłużyły do publikacji niemieckojęzycznych. Oczywiście znów brakowało w nich kropek: znaczy się znaków umlaut. Kropkowałem teraz po dwie nad obcymi samogłoskami, a do tego jeszcze musiałem wiedzieć gdzie trzeba, a gdzie nie wolno. Niemiecki znałem so lala, więc co chwila musiałem pytać składacza tekstu w którym miejscu te przeklęte umlauty stały w oryginale.

Ośmiogodzinny dzień pracy przeciągnął się w dwunastkę, tyle musiałem ślęczeć nad tym dziadostwem. Nie miałem ani chwili czasu, aby szlifować artykuły.

A tymczasem Szef już szykował kolejną cudowną niespodziankę – podręczniki do matematyki.

Teraz ślęczałem już nad kropkowaniem od rana do wieczora. Pociłem się nad znakami i hieroglifami: „pomnóż”, „podziel”, „należy do zbioru”, „a zatem”. Dziobałem kartki wyobrażając sobie, że to beznosa facjata Szefa. Każde pi w każdym kole boleśnie przypominało mi o żałosnej pensji, o braku życia poza pracą, o leżących odłogiem artykułach, które w całym tym zniechęceniu i tak mi już obmierzły. Co ja sobie myślałem, do kropkowanej cholery? Chciałem zostać dziennikarzem? Powinienem był od razu iść na studia kropkarskie! Może tam by mnie nauczyli, jak nie dostać pokręcenia palców i spazmów w całej dłoni; może zarabiałbym więcej niż to marne 3,14 bez VAT! Zacząłem się wypytywać w centrach szkoleniowych, czy nie prowadzą może kursów kropkarskich, ale wszyscy tylko pukali się w czoła.

Byłem sam. Opuszczony. Jedyny kropkarz na całej kuli ziemskiej, zgięty nad kolejną wybrakowaną publikacją, stuk, stuk, stuk, stuk…

Aż któregoś dnia znów pojawił się nade mną z uśmiechem. On. Prześladowca. Sknerowata szuja z nochalem z bezcennej antymaterii.

– Drogi panie Pointe, wpadłem właśnie na iście genialny, nowatorski pomysł! – oznajmił z właściwą sobie skromnością, rezonując głosem w magnetycznej pułapce zamontowanej na twarzy. – Słyszał pan może o takim malarzu, jak Georges Seurat, Francuz?

Pokręciłem głową. Z malarzy znałem jedynie Albrechta Dürera, gdyż kropkowałem akurat jego trzytomową zombiografię, złośliwie napisaną w trzeciej osobie. W kółko tylko Dürer to, Dürer tamto… Dziurawiłem gniewnie kartki nad nazwiskiem nieumarłego grafomana, wyobrażając sobie, że to gwoździe u jego trumny.

Kropka. Dziura. Albrecht Dziurer.

– Kto to jest Seurat, Szefie?

– Och, to cudowny puentylista, tworzył obrazy z… tak jest, zgadł pan, z kropek! Byłem z żoną w Galerii Narodowej na wystawie jego prac i pomyślałem sobie: „Czymże jest druk jeśli nie zbiorem punktów?” Każda literka to po prostu mnóstwo kropek ściśniętych obok siebie! A ilustracje? Ha, je przecież także możemy wykropkować! Czyż to nie wspaniałe? Cała praca drukarni na jednych barkach! Ileż to oszczędności! – zachwycił się.

Wspomnienie oszczędności popchnęło mnie do działania niczym dźgnięcie stalówką.

– A ile więcej mógłby mi pan zapłacić za ten awans, Szefie? – zapytałem z nadzieją. –  W końcu będę odpowiadał za wszystko w tej drukarni, prawda?

Rozłożył bezradnie ramiona i odpowiedział, że niestety, ale bla, bla, bla, musimy oszczędzać, bla, bla… Tylko nabytej w pracy cierpliwości zawdzięczałem, że nie zgarnięto mnie wtedy za ciężkie pobicie Szefa trzytomowym koszmarem Gramatycznych Neo-Nazistów oraz gwałt przy użyciu ortopióra.

Następnego dnia wykropkowałem mu swoje wymówienie. Dosadne i opatrzone na dokładkę puentylistyczną karykaturą Szefa jako beznosego goblina, z pełnym zestawem włoszczyzny wystającym mu z tyłka.

Potem zatrudniłem się w pobliskim salonie tatuażu. Tu za całodzienne kropkowanie motylków i serduszek płacą mi sto razy tyle.

h
h

Dodaj komentarz