polskie centrum bizarro

„Śmiech” by Paulina J. Król

In Opowiadania on 24 czerwca, 2013 at 6:00 am

niedobreliterkitxtŚmiech to zdrowie – tak powiadają naukowcy. Najlepsze lekarstwo na depresję, stany napięcia przedmiesiączkowego, bóle maciczne spowodowane atakiem wściekłej menopauzy, opryszczkę jąder, adidasa itp. itd. Wymieniać by można bez końca, tylko po co? Wystarczy śmiać się, brechtać, rechotać, a wszelkie dolegliwości ustąpią jak ciemny kolor skóry u Michaela Jacksona.

Niestety, tak jak każdy stolec ma nieco inną konsystencję,  każdy płatek śniegu posiada odmienny kształt, tak i ludzie różniste miewają problemy. Bohaterka opowiadania Pauliny J. Król, na ten przykład ma kłopot ze śmiechem. I to kłopot poważny, a wręcz zagrażający życiu.

Czy jednak na pewno? A może jak ktoś już jest ponurakiem, to lepiej dla niego, żeby nim po wsze czasy pozostał? Dobra, nie myślcie już tyle, bo to zbyt egzystencjonalne pytania, a Paskuda aż mdli od tej pseudofilozoficznej rozkminy i zaraz nam portal zarzyga. Zamiast tego, bez opieprzania bierta się do czytania. Jeszcze raz, przed Państwem, PAULINA J. KRÓL i jej ŚMIECH!

h

Śmiech

– Pamiętasz, jak jako dzieci śmiałyśmy się do rozpuku? Do bólu brzucha, bólu policzków? Do łez? – Marianna poklepała się po wydatnym brzuchu z tęsknotą. Siwe włosy opadły jej na poznaczone zmarszczkami czoło w kolorze zgniłej truskawki.

– Pamiętam, pamiętam – odparła Ela, zirytowana. Jej przyjaciółka zawsze podejmowała takie filozoficzne tematy o życiu, przemijaniu i śmierci, zaś Ela – sześćdziesięcioletnia bibliotekarka – nie miała czasu na bzdety.

– Tak, umiałam się śmiać – powiedziała Marianna z zadumą, bardziej do siebie niż do Eli. Stare, wyblakłe oczy zasłoniła mgiełka. – Bywało, że myślałam, że umrę ze śmiechu. Później mi nie wypadało. Panienki nie mogą się śmiać, mogą tylko chichotać cicho i uśmiechać się, spuszczając wzrok. A jak za mąż wyszłam, to już w ogóle nie było mi do śmiechu. I tak… śmiech uwiązł mi w gardle. Nie pamiętam już nawet jego dźwięku.

Ela przewróciła oczami i wygładziła nieistniejącą fałdę na spódnicy. Westchnęła cicho i nie bez trudu wstała.

– Marianna, ja cię przepraszam, ale muszę już iść. Bywaj zdrowa, kochana.

Przyjaciółka już jej nie widziała, zatopiona w myślach. Ela machnęła ręką i wyszła.

Po twarzy Marianny przebiegł dreszcz, niczym błyskawica zapowiadająca burzę – istotnie, już po chwili po jej policzkach pociekły łzy.

Próbowała bezskutecznie odnaleźć w pamięci moment, w którym śmiech uwiązł jej w gardle. Mąż, dom, rodzina – problemy, walka o byt, zamartwianie się o dzieci.

Teraz, w Domu Spokojnej Starości, zajmowała się głównie czytaniem. Wynotowywała z uporem wszelkie określenia, związane ze śmiechem: śmiać się do rozpuku, umrzeć ze śmiechu, pęknąć ze śmiechu. I niedowierzała, że kiedyś – w zamierzchłej przeszłości – znała znaczenie tych określeń. Teraz jawiły się jej tak samo absurdalnie, jak „zakochać się od pierwszego wejrzenia”.

Z zamyślenia wyrwała Mariannę wizyta pielęgniarki. Kobieta podparła się pod boki i spojrzała na podopieczną z naganą.

– Znowu płaczemy, co? A nie lepiej śmiać się, niż płakać?

Marianna spojrzała na kobietę smutno.

– Śmiać się? A co to znaczy?

Pielęgniarka zmarszczyła brwi. Marianna nie była typem płaksy, raczej należała do tej grupy jurnych staruszków, którzy ogrywają się w karty na pieniądze (o czym, oczywiście, oficjalnie personel nie miał bladego pojęcia), zatem jej słowa nie mogły być wynikiem zwyczajnego przygnębienia, lecz głębokich przemyśleń.

– Kochana, jeszcze znajdziesz wiele powodów do śmiechu, jeśli o to chodzi – odparła pielęgniarka.

– Powody może i będą. Ale nie śmiech. Ta umiejętność jest mi obca. Odkąd wyszłam za mąż, ani razu się nie śmiałam. Czasem, pewnie!, aż mnie krztusiło, tak mi się chciało rechotać, ale nie wypadało. Dzieci, kredyty, pijący mąż… – Marianna zamilkła na chwilę, kręcąc głową. – Potem to już tylko grymas, wiesz, taki substytut uśmiechu. Na filmie, na weselu córki, żałosna parodia śmiechu przez łzy. Zapomniałam, jak się to robi.

Pielęgniarka westchnęła z rozpaczą. Nie wiedziała, jak pomóc Mariannie, jak ją wydobyć z tego dołka. Na dobrą sprawę kobieta miała rację. Ona również od dawna się nie śmiała.

– Chciałabyś tego? Śmiać się? – spytała wreszcie.

– Tak! O Boże, tak! Śmiać się z głębi serca, wyśmiać wszystkie te lata, w których ten śmiech tłumiłam. Szczerze, do utraty tchu. Do łez. Chciałabym. Duszę bym diabłu sprzedała, by móc jeszcze raz, chociaż raz, śmiać się  n a p r a w d ę.

– Na razie to ty musisz iść do kąpieli, a później spać, a nie duszę diabłom sprzedawać. Jutro pomyślimy o tym, jak spełnić twoje życzenie. Może ci przyniosę jakąś zabawną książkę? Albo włączymy w świetlicy komedię?

Marianna pokręciła głową, ale nie oponowała. Pozwoliła się zaprowadzić do łaźni.

Nocą nie mogła usnąć. Przekręcała się z boku na bok, zirytowana, że tak przyczepiła się do tej kwestii. „Nie śmieję się – i co z tego? Nikt dorosły się nie śmieje! Tylko dzieciom to przystoi, więc dlaczego mi tak z tym źle?” – pytała samą siebie.

W pewnym momencie na jej ciało spłynęła błogość. Z początku pomyliła ją ze stanem ogarniającym człowieka sekundę przed zaśnięciem, ale to nie było to.

Poczuła, jak z głębi jej brzucha wychodzi coś wielkiego i rozpycha wnętrzności jak gazy po fasolce. Gdy doszło do gardła, zakrztusiła się; uczucie przypominało mdłości, aczkolwiek pozbawione było kwaśnego posmaku przetrawionego jedzenia. Nagle otworzyła usta tak szeroko, jak tylko się dało, i wyrzuciła t o z siebie. Śmiech. Ogromną, nagromadzoną przez pięćdziesiąt lat dawkę śmiechu, dotąd tłumioną, uwięzioną w gardle i trzewiach. Śmiech ten, o mocy zdolnej poruszyć Ziemię, przypominał rechotanie hieny. Głośny, silny, wstrząsał całym jej ciałem. Przerażona, czuła łzy spływające po policzkach; histeryczny śmiech – choć wydobywał się z niej – zaniepokoił ją, lecz nie umiała przestać. To zaniepokojenie wynikało z lęku, że kobiecie w jej wieku nie przystoi tak rechotać, jednak szybko uporała się z tym moralnym zwątpieniem. Pozwoliła śmiechowi na wystąpienie. Chichotała, cała się trzęsąc, do bólu policzków, do łez, do bólu brzucha, i wciąż nie mogła przestać. Hałas zbudził inne pensjonariuszki i zwabił personel do pokoju; zaskoczeni sanitariusze bezskutecznie próbowali zrobić jej zastrzyk ze środkiem uspokajającym.

A Marianna wciąż się śmiała, i śmiała, i śmiała. Zrozumiała, że to właśnie ten nagromadzony przez lata śmiech, że to te wszystkie niezbyt śmieszne dowcipy, banalne gagi, żałosne skecze wreszcie znalazły ujście. Marianna miała wrażenie, że coś rozlewa się po jej żołądku. Gardło jej spuchło, kąciki ust rozszerzyły się, a krew z rozdartej skóry kapała na poduszkę. Gdy sanitariusz po raz kolejny podszedł z gotową strzykawką, Marianna uderzyła go na odlew w twarz z taką siłą, że chłopak odbił się od ściany; zrobiła to, nieprzerwanie zanosząc się śmiechem, na który czekała całe życie.

Medycy spoglądali na podopieczną nie wiedząc, co zrobić. Wtem jedno oko Marianny eksplodowało jak fajerwerk, obryzgując okulary młodego pielęgniarza, stojącego najbliżej. Drugie oko wyskoczyło z oczodołu, z plaśnięciem lądując na przeciwległej ścianie. Usta broczące szkarłatem wciąż się rozszerzały, rozdarcie dotarło prawie do kości policzkowych. Strzępy skóry podrywały się, podnoszone przez wibracje wydobywające się z gardła Marianny. Pękły jej bębenki w uszach, drobne strużki krwi spływały leniwie po złotych kolczykach, noszonych nieprzerwanie od ślubu. Gdy sanitariusze chwycili kobietę za rękę, wyginając ją do pozycji odpowiedniej dla nakłucia, kobieta pękła. Pępek się rozwiązał, powodując rozdarcie brzucha, wnętrzności wypadły i rozbryznęły się po całej sali. Jelita, żołądek, fragmenty wątroby wciąż jeszcze podrygiwały, a z głębi bebechów nadal dobiegał stłumiony rechot. Po chwili nastała cisza. Sanitariusze, cali we krwi i kawałkach ciała Marianny, spoglądali po sobie z niedowierzaniem.

Tylko powiększony uśmiech pensjonariuszki, ukazujący kości żuchwy skąpane we krwi, wydawał się spokojny.

h

Dodaj komentarz