polskie centrum bizarro

„Toksyczna przyjaźń” by Paulina J. Król

In Opowiadania on 18 października, 2013 at 6:00 am

niedobreliterkitxtToksyny to nie są przyjemne rzeczy, jak przyzna każdy umierający z powodu fatalnego zatrucia. Kiedy zaś toksyny łączą się z innymi sprawami, bywa jeszcze gorzej niż kiepsko.

O toksycznej miłości już było. I to nie raz, nie dwa. O toksycznych oparach czy żywności też się zdarzało. Tym razem nadeszła pora, by uraczyć was, drodzy czytelnicy, tekstem poświęconym toksycznej przyjaźni...

O meandrach tejże, i to z punktu widzenia totalnego bałaganiarza, opowie nowa na niedobroliterkowych łamach autorka Paulina J. Król. Przeczytać warto, nie tyle ku pokrzepieniu serc, co ku przestrodze. Paskud na ten przykład, pod wpływem przeczytanego, zapowiedział, że wymieni starą miotłę na nowszy model. Trzymamy go za słowo.

h

Toksyczna przyjaźń 

h

Otworzyłem oczy i znów byłem śmiertelnie zmęczony, pomimo dwunastu godzin snu. Od dłuższego czasu czułem się całkowicie pozbawiony siły i nie mogłem znaleźć w sobie ani grama energii, by cokolwiek zmienić. Leżąc w łóżku, gapiłem się bez celu na swój pokój – niewielką trumnę, ledwie 14 metrów kwadratowych; biurko, łóżko i stara szafę, pod którą (dzięki odpowiedniej wysokości materaca) widziałem teraz tumany kurzu. Miałem posprzątać, ale… Nie chciało mi się. Może dzisiaj to zrobię, ale wątpię. Sprzątanie odkładałem na później już od miesiąca.

Gdy tak leżałem i patrzyłem na koty zgromadzone pod szafą, a ślina ciekła mi z ust ciurkiem, plamiąc i tak zasyfiałą poduszkę, coś się poruszyło. Nie miałem siły podnosić głowy, zdołałem tylko zmarszczyć brwi. Ruch się nie powtórzył, ale nagle usłyszałem dziecinny głosik, mówiący:

– Ej, ty!

Jeszcze mocniej zmarszczyłem brwi i podniosłem się z trudnością na ręce. Wytężając słuch, cicho odparłem:

– Halo?

Nie no, byłem kretynem. Musiałem mieć jakieś omamy słuchowe. Przedłużając się cisza utwierdziła mnie jeszcze w tym przekonaniu. Z powrotem opadłem na łóżko.

– Ej, ty!

Tym razem to na pewno nie był omam. Ponownie poderwałem się i oparłem się na ręce. Ale nie aż tak przestraszony, by wstawać z łóżka.

– Kto… Kto tu jest? – spytałem.

– To ja! Wyhodowałeś mnie wreszcie, bracie!

– Ja czyli kto?

– No, stary, spójrz pod szafę. Tu jestem! Jeszcze nie urosły mi nogi, więc ja do ciebie nie podejdę.

Przyłożyłem twarz do materaca i spojrzałem pod szafę. Istotnie, znajdował się tam mój rozmówca i machał do mnie jedną ręką. Choć ręka to za wiele powiedziane. Przetarłem oczy ze zdumienia, ale nadal tam siedział. Patrzył na mnie wielkimi, szarymi oczami i – mógłbym przysiąc – uśmiechał się szeroko.

– A może dam radę się przeturlać, czuję lekki przeciąg – powiedział i powoli podturlał się kilka centymetrów do przodu. Gdy się zatrzymał, przyjrzałem mu się.

Mój rozmówca był okrągłym tumanem kurzu. Zbudowany głównie z drobinek krążących w powietrzu, włosów kota mojej matki i moich własnych, leżał na boku (tak to przynajmniej wyglądało), gdyż, prawdopodobnie, delikatny wiaterek z przeciągu ustał. Kulka kurzu leżała na ręce, którą mi wcześniej machała, zbudowanej z drobnych płatków popiołu papierosowego oblepiających pojedynczy włos łonowy.

– Ty, stary, a może byś mną tak zamiótł lekko? Tak abym zebrał trochę tego syfu z podłogi i zbudował sobie nóżki, co?

Muszę przyznać, że byłem w głębokim szoku, i możliwe że to ten szok wywołał moją reakcję – wstałem z łóżka i złapałem kulkę delikatnie w dłoń, po czym zmiotłem nią niewielki fragment podłogi. Gdy ją wypuściłem, ta otrzepała się i stała już na dwóch nóżkach.

– Łoniaki są lepsze na odnóża, ale w sumie może sobie poradzę. Wiesz, łoniaki są elastyczne. Mógłbym na nich na ten przykład skakać… Fajnie sobie poskakać. Może wygrzebiesz jakieś, co? – spytała kulka, spoglądając na mnie z, przysiągłbym, błaganiem w oczach.

Bez słowa sięgnąłem do majtek i podrapałem się po jajkach. Po wyjęciu ręki, ujrzałem na niej dwa włosy łonowe.

– O, super, super! – krzyknęła z entuzjazmem kulka, podskakując krzywo. – Teraz wyjmij mi z nóg te dwa włosy z twojej głowy i na ich miejsce połóż łoniaki.

Pociągnąłem kulkę za dwa prowizoryczne odnóża i przyłożyłem zdobyte włosy łonowe. Kulka znów się troszkę pomościła i nagle, w czarodziejski sposób, podskoczyła już na dwóch elastycznych nogach.

– Super! Oj, stary, ale mam teraz fajnie! Tylko rękę jeszcze jedną mi trzeba, ale to spoko. Sam sobie znajdę. To co porobimy?

Patrzyłem na tę dziwną istotę i wciąż nie mogłem odnaleźć języka w gębie. W tym czasie kulka zaczęła penetrować przzestrzeń pod łóżkiem, mamrocząc:

– O, jak tu fajnie! Ile tu budulca! Oj, bracie, aleś mi nazostawiał tworzywa! Będę dużutki!

Usiadłem na podłodze i oparłem się o szafę. Sięgnąłem ręką do biurka, zdjąłem z niego papierosy i jednego odpaliłem. W czasie, gdy ja zatruwałem swój organizm, kulka szalała po podłodze. Gdy skończyłem,  wylazła spod łóżka – trzykrotnie większa.

– Ty, stary, super, że ty nie sprzątasz – Głos kulki nie był już dziecinny, wręcz przeciwnie; tembr miała niski, basowy, jak dorosły mężczyzna.

– Ale… Ale o co w ogóle chodzi? Co ty jesteś? – wypaliłem, spocony z wysiłku.

– No, jak to co? Jestem Kurzowym Kotem. Gatunek zagrożony, tak by the way. Wszystko przez te ceptery, bosze i tak dalej. Odkurzacze, w sensie. – Wymawiając słowo „odkurzacz”, kulka zadrżała z trwogi. – Nie mówiąc już o programach w stylu Perfekcyjna Pani Domu. – Kulka prychnęła z obrzydzeniem.

– A masz jakieś imię? – spytałem.

– Możesz na mnie wołać Pan Kurz. Spoko. No dobra, to co będziemy teraz robić? Ależ jestem szczęśliwy!

Pan Kurz schował nóżki pod siebie i przeturlał się przez cały pokój. Z każdym obrotem był coraz większy.

Wstałem i wyszedłem z pokoju, oszołomiony. W łazience opłukałem twarz zimną wodą i spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Wyglądałem całkiem normalnie, źrenice w porządku. Potem stanąłem w drzwiach i nasłuchiwałem. Pan Kurz ciągle gadał. Miał już średnicę metra. Ledwie mieścił się w moim maleńkim pokoju; wyniosłem więc biurko i poprzesuwałem pozostałe meble do ściany.

– Ty, panie Kurz, słuchaj. Przestań się tak… Kulać po tej podłodze, co? Jesteś ogromny.

– To twoja wina. Zostawiłeś mi tyle budulca, że nie mogę się powstrzymać.

– Ale weź, proszę. Ogarnij się trochę, bo zaraz nie będę miał miejsca dla siebie.

– Spoko, luz. Jeszcze tylko zbiorę z parapetu i już możemy sobie w spokoju pogadać.

Obserwowałem, jak Pan Kurz zmiatał resztę syfu. Był szary, gdzieniegdzie widziałem swoje włosy. Rączki miał dość krótkie i nieproporcjonalne, podobnie jak nogi. Uśmiechał się.

– Wiesz, tak sobie myślę, że ten pokój naprawdę jest za mały dla nas dwóch – powiedział.

Zadrżałem. Czyżby Kurz mi groził?

– No cóż… Ja tu byłem pierwszy – odparłem.

– Tyle, że ja jestem gatunkiem zagrożonym wyginięciem, mówiłem ci już. Na razie możemy razem pomieszkać, ale jak tak dalej pójdzie, to… – Kurz zawiesił głos. Wiedziałem, co ma na myśli.

– Nie, nie wyniosę się stąd. Jeśli już chcesz tu mieszkać, to na moich warunkach – odparłem.

Kurz zmarszczył kocią sierść, służącą mu za brwi, i sposępniał. Serce mi się krajało.

– No, dobra. Jak sobie życzysz.

Odetchnąłem z ulgą. Wreszcie się zamknął i przestał zbierać brud z podłóg. Położyłem się, przenoszenie mebli strasznie mnie zmogło. Nie minęło pięć minut, a spałem jak zabity.

Przez jakiś czas koegzystowaliśmy razem, jednak nie wspominam tego zbyt dobrze. Otóż, Pan Kurz był strasznym bałaganiarzem. Wszędzie rozrzucał kawałki siebie. Twierdził, że to z roztargnienia i ja mu wierzyłem. Ależ byłem głupi.

Dopiero po kilku tygodniach przekonałem się, że kurzowi nie wolno ufać. Pewnego ranka obudził mnie straszny zgiełk. Po otwarciu oczu dojrzałem cały krąg kurzowych kotów, przekrzykujących się i kłócących. Największy był Pan Kurz, pozostali mieli takie rozmiary, jakie mój przyjaciel osiągnął tamtego ranka, gdy ożył. Wtedy dopiero zrozumiałem. Pan Kurz notorycznie rozsiewał swoje potomstwo. Przez cały ten czas mnie okłamywał! Próbował mnie zdominować…

A ja traktowałem go jak przyjaciela.

Gdy podniosłem się z łóżka, grupa kurzowych kulek – w zależności od stopnia rozwoju – doskoczyła lub doturlała się do mnie.

– Dziękujemy! Dzięki tobie nie jesteśmy już zagrożeni! Dziękujemy!

Jazgot wciskał się w mój umysł, prawie rozsadzając mi łeb. Czy tak będzie już zawsze? – pomyślałem. Bez ciszy, spokoju? Czy te istoty zawsze będą tak hałasować?

Wreszcie podjąłem decyzję. Nie mogłem dłużej wytrzymać z całą zgrają rozwrzeszczanych i rozpanoszonych kulek , zajmujących coraz więcej mojego drogocennego miejsca. Poza tym czułem się zdradzony. Bez słowa wstałem i wyszedłem z pokoju. Harmider nie ustał, kulki gaworzyły sobie jak kobiety na targowisku. Jednak gdy powróciłem z odkurzaczem w ręku, zdjęła je trwoga.

– Nie rób tego, nasz wybawco! Prosimy!

– Nie po to nas wyhodowałeś, by nas teraz zniszczyć!

– Błagamy o litość!

– Proszę, zlituj się!

Nie miałem w sobie litości. Podłączyłem odkurzacz do kontaktu i, nie bacząc na krzyki i płacz, wciągnąłem kulki do środka. Na koniec zostawiłem sobie Pana Kurz, który wcisnął się w róg pomieszczenia i takiż kształt przybrał.

– Nie no, stary, jesteśmy kumplami, czyż nie? Daj spokój. Dogadamy się, proszę! Proszę!

– Sorry, Panie Kurz, ale oszukałeś mnie. Ciągle rozsiewałeś swoje pomioty twierdząc, że to roztargnienie, że słaby budulec. Czasami czułem wręcz wyrzuty sumienia, że mam tu za czysto, że mój kurz jest dla ciebie niewystarczający. Dość tego!

– Ale… Jesteśmy przyjaciółmi!

– Nie, Panie Kurz. To nie była przyjaźń. To był toksyczny związek. Wystarczy!

Bez żadnych skrupułów wciągnąłem Pana Kurz do odkurzacza.

Troszkę mi smutno. Czuję się tak, jakbym stracił kogoś bliskiego.

Jego jęki będą mnie prześladowały w snach do końca życia. Czasami tęsknię za Panem Kurzem, świetny był z niego kompan! Jednak w naszych czasach trzeba być egoistą i walczyć o siebie. Nawet za cenę przyjaźni.

h
  1. Dobra, dobra, czaję ‚żaluzję’. Już idę sprzątać! Główny bohater – kurz. Nietypowe 🙂

Dodaj komentarz