polskie centrum bizarro

Świątecznie i mikołajowo

In Akcje Literackie, Opowiadania on 23 grudnia, 2013 at 6:00 pm

niedobreliterki-mikołaj-nieświęty logoCo roku mamy grudzień. Żadne odkrycie. Miesiąc, w którym Paskud – o ile akurat nie zapadnie w zimową drzemkę – z niecierpliwością wyczekuje prezentów. Zazwyczaj dostaje dziurawe skarpetki i talon na benzynę, z czego z niewiadomych powodów cieszy się jak dziecko. Z niewiadomych, bo nie posiada ani prawa jazdy ani auta…

No, zwyczajowe dygresje zwyczajowymi dygresjami, a grudniowa tradycja wymaga, żeby tu jakiegoś świątecznego nastroju naczynić.

Dziś mamy dla was cztery okolicznościowe teksty, autorstwa Michała Górzyny, Pauliny J. Król, Roberta Cichowlasa i Kazka Kyrcza Jr oraz Marcina Rojka. A grafikami przyozdobił owe świąteczne wynurzenia Tomasz Woźniak. Z niewidomych względów mamy nadzieję, że się ucieszycie. Bo jak nie, to będą rózgi pod choinką 😉

h

Zemsta

by Michał Górzyna

h

Józek, przebrany w strój Świętego Mikołaja, wspinał się po schodach, ciężko sapiąc.

– Wytrzymam dziesięć minut i flaszka będzie moja – pomyślał. Był już na trzecim piętrze, gdy  zza winkla wyskoczył jakiś dziad i  złapał go za szyję.

–  Ja ubiju tjebja kak sabaku! – zaskrzeczał starzec, szczerząc poczerniałe pieńki zębów.

Jak na swój wiek był wyjątkowo silny. Józek runął ze schodów wraz z dziadkiem. Coś chrupnęło mu w plecach. Poczuł przenikliwy ból, ale nie mógł nawet krzyknąć, bo napastnik cały czas miażdżył mu krtań. Końcówka długiej, pokrytej pleśnią brody dziada wbiła się w józkowe gardło.

– Ty nie jesteś prawdziwy, nu pagodi! – wrzasnął starzec. Złapał końcówkę wystającego ze ściany hydrantu i wbił ją ofierze w tyłek.

– Błagam, nie rób mi krzywdy – wybełkotał napadnięty.

Starzec odkręcił zawór. Strumień wody rozdarł odbyt. Zmieszane z wodą kawałki kału wypłynęły przez nogawki nieszczęśnika. Dziad złapał Józka za kubrak i wyrzucił przez zamknięte okno. Gdy ciało rozbiło się o chodnik, zaczął obleśnie chichotać.

h

***

h

Światła latarni odbijały się od pokrytych lodem parkowych alejek.

– Ale fajnie, całkiem jak na lodowisku – powiedziała Ania, uśmiechając się do Maćka.

– Czadowo – odpowiedział chłopiec.

Roześmiani ślizgali się po alejce. Nagle drogę zastąpiło im dwóch łysych dryblasów.

– Za kim jesteś frajerze? – zapytał wyższy, zwracając się do Maćka.

– Za nikim, naprawdę – odpowiedział wystraszony chłopiec.

– Jak za nikim, to dawaj telefon i portfel– warknął niższy chuligan.

– Nie mam pieniędzy – powiedział chłopak, podając napastnikom telefon komórkowy.

– Takiego złoma to ja nie chcę! – wrzasnął dresiarz, uderzając Maćka drewnianą pałką w twarz.

– Zostawcie go, błagam! – krzyknęła Ania.

– Teraz twoja kolej, laleczko! – zarechotał zwyrodnialec.

– He he, tylko zostaw coś dla mnie – zakpił wyższy, obserwując jak kolega próbuje zedrzeć z dziewczyny sukienkę. – Ty, jakiś bałwan do ciebie idzie!

– Co ty pierdolisz, jaki bałwan?

– No, taki ze śniegu. Odwróć się i sam zobacz.

Chuligan odwrócił głowę i zobaczył jak w jego kierunku sunie prawie dwumetrowy śnieżny bałwan. Na głowie miał kowbojski kapelusz, a zamiast nosa poczerniałą marchewkę. Jedno z jego ramion zakończone było sekatorem, zaś drugie kaktusem z długimi kolcami. Czarne jak węgiel, nieruchome oczka wpatrywały się hipnotycznie w dresiarza. Bandzior stał z rozdziawioną gębą. Usta kreatury rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, odsłaniając ostre, trójkątne zęby.

– O, ja pierdolę! – wybełkotał dresiarz.

Bałwan wbił sekator w podbrzusze łobuza i odciął mu przyrodzenie. Widząc to, drugi z bandziorów zaczął uciekać. Coś ze świstem przeleciało nad jego głową i wbiło się w drzewo. Spojrzał i zobaczył kowbojski kapelusz tkwiący w pobliskim pniu. Chłopak czmychnął w pobliskie krzaki.

Śnieżna postać pochyliła się nad dziewczyną i spojrzała jej w oczy.

– Dziękuję ci bałwanku za ratunek – wyszeptała Ania.

Bałwan odgryzł jej twarz.

h

***

h

Pieniędzy wystarczyło mu zaledwie na ćwiartkę wódki. Paweł cały czas trząsł się na wspomnienie tego, co zobaczył w parku. Niewiele brakowało a stałby się ofiarą śnieżnego bałwana! Wiedział, że nikt by mu nie uwierzył w tę historię. Poza tym przed atakiem stwora załatwili tę parę, więc tak czy inaczej miałby jakieś nieprzyjemności.

– Biedny Tomek nie żyje, a ja nie mam nawet za co się napić – zachlipał sam do siebie, skulony za śmietnikiem w ciemnym zaułku.

– Myślę, że możemy coś na to zaradzić, Pawełku – usłyszał za plecami.

Podskoczył i wrzasnął wystraszony, spodziewając się zobaczyć za plecami krwiożerczego bałwana. Zamiast niego ujrzał wysokiego roześmianego staruszka z długą białą brodą, odzianego w spodnie i czerwony kubrak.

– Skąd, skąd znasz moje imię? – zapytał.

– Jak to skąd? Jestem przecież Świętym Mikołajem – odpowiedział staruszek.

– Weź nie zalewaj, Mikołaj nie istnieje.

W tym momencie przed Mikołajem zmaterializował się wielki wór.

– Jak to zrobiłeś? – zapytał zaskoczony dresiarz.

– Prosta sprawa, mogę go teleportować na niewielkie odległości, na przykład z mojego pojazdu – powiedział starzec, wskazując na stojące na końcu zaułka wielkie sanie, do których zaprzęgnięto dwa najprawdziwsze renifery.

– Łał! Ty naprawdę jesteś Świętym Mikołajem! – powiedział rozanielony dresiarz. –Dlaczego przez tyle lat nic mi nie przyniosłeś?– zapytał z wyrzutem.

– Prawdę mówiąc, to mam ograniczone możliwości i nie jestem w stanie wszystkich obskoczyć. W każdym razie dzisiaj nie pozostawię cię bez prezentu. Czekaj, gdzieś tutaj mam coś, co powinno poprawić ci humor – powiedział, szperając w przepastnym worze.

– O jest, znalazłem! – wyciągnął w kierunku chłopaka półlitrową butelkę spirytusu. – Hmm, wiem, że to mało pedagogiczne, ale nie mogę patrzeć jak cierpisz – dodał.

– Dziękuję Mikołaju! – krzyknął dresiarz ze łzami w oczach.

– Nie ma za co, Pawełku. Lecę, bo jeszcze dużo pracy przede mną.

Wsiadł do sań, które zaczęły się powoli unosić, i właśnie w tym momencie uderzył w nie rozpędzony kombajn śnieżny z wymalowanym na drzwiach sierpem i młotem.

h

***

h

Świat widziany oczyma Georga spowity był czerwoną poświatą. Mordowanie ludzi zawsze sprawiało mu dziką przyjemność. Teraz stało się życiową koniecznością. Nie pamiętał już jak to się stało, że utknął w postaci tego żałosnego bałwana. W każdym razie, żeby utrzymać się w jednym kawałku, każdego dnia musiał wyssać esencję życiową co najmniej z czterech osób. Dzisiaj miał już trójkę na koncie i właśnie był na tropie czwartego brakującego ogniwa, które niespodziewanie mu się wyśliznęło, co wprawiało go w wyjątkowo zły nastrój. Czuł, że ofiara jest gdzieś blisko.

W pewnym momencie zobaczył wyłaniające się z zaułka sanie ciągnięte przez renifery, w których siedział jakiś otyły koleś w czerwonym wdzianku. Nagle uderzył w nie rozpędzony pojazd, przygwożdżając sanie do ściany pobliskiego budynku. Z kombajnu wyskoczył brudny dziad ze spleśniałą, skołtunioną brodą. Ubrany był w długi wyświechtany kożuch, na głowie miał wymiętą uszankę z urwanym prawym uchem, a na nogach walonki.

– Job twoja mać, mam cię! – wrzasnął dziad do poturbowanego Mikołaja.

– Bandyto, coś ty zrobił, wiesz kim ja jestem? – powiedział na pół zszokowany, na pół rozgniewany Mikołaj. – Pozabijałeś mi renifery.

– Nadeszła chwila zemsty, uzurpatorze! – wrzeszczał staruch.

– Nie wiem, o co ci chodzi?

– Jam jest Дед Мороз i przyszedłem odebrać to, co do mnie należy!

– Aha, Dziad Mróz! Sowiecki pachołek! – krzyknął Mikołaj.

– Giń! – wrzasnął Mróz. W jego ręku zmaterializował się poskręcany kostur, którym zdzielił Mikołaja w głowę. Staruszek, upadając nadział się plecami na róg martwego renifera, który przebił go na wylot. Z rozprutego mikołajowego brzucha wysunęły się zwoje jelit. Nagle z zaułka wyskoczył poszukiwany przez George’a zbieg i z okrzykiem – Zostaw Mikołaja w spokoju! – walnął Dziadka Mroza metalowym koszem w plecy. Mróz padając zdołał podciąć kosturem nogi Pawła. Następnie chwycił kawałek mikołajowego jelita i, zarzucając je na szyję dresiarza, zaczął go dusić. W tym momencie George rzucił w ich kierunku kapeluszem, którego ostra jak brzytwa krawędź odcięła rękę Mroza.

– On jest mój! – wysyczał bałwan, pospiesznie sunąc w kierunku walczących.

– O, jobanyj w rot! Ty ujebał mi ruku! – ryknął dziadek.

Chwycił uciętą rękę i zaczął nią okładać bałwana tak, że temu ostatniemu odpadł marchewkowy nos. Z otworu po nim buchnęła czarna maź. Bałwan wykonał kilka szybkich cięć sekatorem, tnąc oderwane ramię na drobne kawałeczki, jednocześnie pchnął swoją kaktusoręką Mroza w splot słoneczny. Kolce nie zdołały przebić grubego kożucha, ale cios odrzucił starucha na kilka metrów. Padając, uderzył głową o kombajn i stracił przytomność. Dopiero teraz śniegowy morderca zauważył, że w całym zamieszaniu zniknęła gdzieś tropiona przez niego ofiara.

– To nic, esencja z tych staruchów w zupełności mi wystarczy – pomyślał. Zaczął powoli zbliżać się do Mikołaja. Wtem usłyszał za plecami dźwięk rozbijanego szkła i poczuł, że jego ciało obejmują płomienie. To Paweł rzucił w niego, niczym koktajlem mołotowa, otrzymaną od Mikołaja butelkę spirytusu. Georg turlając się próbował ugasić płomienie, ale jego śnieżne ciało zaczęło się topić. Po chwili została z niego wielka kałuża wody, sekator i nadpalone resztki kaktusa.

– Mikołaju, ty żyjesz! – krzyknął Paweł.

– Tak, ale czuję, że nie potrwa to długo – odpowiedział staruszek słabym głosem – Mam do ciebie wielką prośbę.

– Co mam zrobić?

– Oddaj ten pierścień mojemu synowi, niech kontynuuje moją misję.

– Ale jak mam go znaleźć?

– W moich saniach znajdziesz GPSa, wpisz Fred, tak go odnajdziesz. Obiecaj, że spełnisz moją wolę.

– Obiecuję, odnajdę go i oddam mu pierścień – zapewnił zapłakany Paweł.

Nagle poczuł, że ktoś chwycił go za gardło. To był Mróz.

– Wycisnę z ciebie życie, mikołajowy pachołku – wrzeszczał Dziad. Pawła ogarnęła słabość. Niespodziewanie uścisk na jego szyi zelżał. Napastnik zsunął się z jego pleców i znieruchomiał. Dresiarz zobaczył, że z oczodołu Mroza wystaje końcówka poczerniałej marchewki, która należała kiedyś do bałwana. Spojrzał na Mikołaja. W jego gasnących oczach pojawił się szelmowski błysk. Starzec umarł.

h

***

h

Dwa tygodnie później w jednym z amsterdamskich klubów Paweł siedział naprzeciw Freda, popijając piwo. Z pomieszczenia obok dochodziło dudnienie klubowej muzyki. Fred był wysokim chudzielcem o ciemnych, nażelowanych włosach. W nosie i brwiach nosił kolczyki. Paweł inaczej wyobrażał sobie mikołajowego syna.

– Myślałem, że siedzisz gdzieś w Laponii – powiedział.

– Chłopie, kto by wytrzymał na takim zadupiu! – zaśmiał się Fred. – To mówisz, że mojego starego rozwalił Dziadek Mróz? – dodał z szyderczym uśmiechem.

– No, było tak, jak ci opowiedziałem – odpowiedział dresiarz.

– Dobrze mu tak – warknął Fred.

– Ej, dlaczego mówisz w ten sposób o swoim zmarłym ojcu?

– Człowieku, nienawidziłem tego świętoszkowatego starego pierdziela. Lubię dobrze się zabawić, wiesz, alko, koks, dziewczynki, a on chciał, żebym był podobny do niego. Zbyt poważnie podchodził do swojej roli, a przecież to zwykły biznes.

– Jak to?

– No, normalnie. Początkowo  była to faktycznie działalność charytatywna, ale z czasem zaczęto robić na tym niezłą kasę. Mikołaj to postać rozpoznawalna, więc wiadomo, układy, sponsorzy, fundacje, reklamy, pranie brudnych pieniędzy i tak dalej. Część Mikołajów, tak jak mój ojciec, bardzo poważnie podchodziła do misji, a inni, sam rozumiesz – mrugnął porozumiewawczo okiem. – Ogólnie zasada jest taka, że obecnie piastujący stanowisko Mikołaja wyznacza swojego następcę, najczęściej spośród któregoś ze swoich synów, ale różnie to bywało w historii. Zdarzały się morderstwa, przekupstwa i różne inne szwindle. W każdym razie jestem jedynym synem Świętego Mikołaja i teraz, dzięki Mrozowi, wszystko należy do mnie.

– A propos, co miał Dziadek Mróz do twojego ojca?

– To stara sprawa, sięgająca korzeniami czasów zimnej wojny. W skrócie: Mróz pracował dla KGB, a mój ojciec, wiadomo, wspierał siły antykomunistyczne. Wraz z rozpadem Związku Radzieckiego pozycja Mroza zaczęła się zmniejszać i w końcu stracił wszystko. Mimo tego, że nigdy się nawet nie spotkali, winił za zaistniałą sytuację mojego ojca i w końcu udało mu się go dopaść.

– Ani trochę nie żal ci staruszka? – zapytał Paweł.

– No coś ty! Zatruwał mi życie od lat, a teraz jestem wolny, bogaty i mogę robić co chcę – odpowiedział wesoło Fred.

– Rozumiem. Ty, mam dobre zioło w samochodzie, może zapalimy? – zmienił temat Paweł.

– Czemu nie, zioła nigdy nie odmawiam.

Szli wzdłuż skutego lodem kanału, popijając piwo. W pewnym momencie Paweł zobaczył to, czego szukał.

– Muszę się odlać. Idź, zaraz cię dogonię – powiedział do Freda.

– Ok.

Gdy Fred znalazł się kilka kroków przed Pawłem, ten walnął go butelką w tył głowy, po czym zaciągnął nieprzytomną ofiarę do znajdującego się na środku kanału przerębla. Nagle przypomniał sobie, że nie zdjął mikołajowego pierścienia z palca Freda. Pierścień nie chciał zejść. Klnąc, wyjął z kieszeni nóż sprężynowy i odciął nieszczęśnikowi palec.

– Aaa, co ty robisz, ludzie ratunku! – wrzasnął otrzeźwiony bólem chłopak.

Paweł walnął go pięścią w tchawicę, po czym wepchnął półprzytomną ofiarę do przerębla. Opłukał sygnet w wodzie, wytarł chusteczką i założył na palec. Na jego twarzy pojawił się złowrogi uśmiech. Ruszył iść w stronę brzegu. Nagle lód załamał się pod jego stopami. Paweł zniknął pod wodą.

h

Wozniak003

h

Nie wszyscy kochają święta

by Paulina J. Król

h

– Nienawidzę świąt! – zapłakała lodówka, cała spocona. – Tak mnie napchali, że chyba pęknę!

– Mnie to mówisz? – odparł piekarnik, dysząc z gorąca. – Cały rok tak nie tyram, jak w te dni. Święto, niby. Zero odpoczynku!

– My też, my też! – krzyknęły na to srebrne sztućce, choć ich głos stłumiony był pokrywającym je środkiem czyszczącym. – Cały rok sobie możemy leżeć i śniedzieć, a w święta… polewają nas tymi żrącymi płynami, czyszczą i polerują, boleśnie łaskoczą!

– Tak, tak! – dołączyły się głosy z najdalszych części kuchni. Tak rozpoczęła się rozmowa, trwająca do samego rana. Mówiły patery, kieliszki i talerze, półmiski, wazy i dzbanuszki, flaczarki, miseczki i szklanki.

– Będziemy całe brudne!

– I śmierdziały alkoholem!

– Obtłuszczone, oblepione resztkami jedzenia!

– A może nawet… stłuczone! – Na tę rewelację filiżanki cała reszta ceramicznej rodziny wstrzymała dech.

– Nie może być! – odparł wreszcie talerz.

– Jak to nie? Będą pić z nas i jeść z nas, a nuż wpadną na głupi grecki zwyczaj, by potłuc nas wszystkie w cholerę!

– Dobrze by było. Ja to zawsze mam najwięcej roboty – dorzuciła swoje zmywarka do naczyń.

– Ty? Ty tylko sobie buczysz, a ja? Mnie przestawiają, otwierają, zamykają, głowa mnie od tego boli! I od smrodu tego, jak im się zapomni mnie wyłączyć! – powiedział ze zgrozą piekarnik. – No i potem mnie myją tymi… tymi żrącymi rzeczami! Ja nie chcę! – załkał.

– A jak mnie wyrzucą? Już jestem taki brudny… – łamiącym się głosem wyszeptał fartuszek.

– Spokojnie, naczynia i sprzęt AGD oraz wszelkie inne przedmioty. Spokojnie. Musimy przedsięwziąć odpowiednie kroki, by położyć temu kres! – odparła rezolutnie mikrofalówka.

– Zgadzam się! – powiedział okap. Sztućce podskoczyły, szklanki zadzwoniły.

Jedynie łyżka na to:

– Niemożliwe!

– Proszę państwa, musimy się zbuntować. Ten coroczny terror musi się wreszcie skończyć! – dopingował garnek z bigosem.

– Garnek ma rację, chylę pokrywkę – zgodził się żaroodporny.

– To co zrobimy? – zapytał toster. – Ja wiem, że w święta ja raczej odpoczywam, ale cały rok za to zapierdalam! Łączę się z wami, moi drodzy.

– Trzeba to omówić – powiedziała łyżka wazowa.

I tak zaczęły się przygotowania do wojny.

Następnego dnia, w Wigilię, wszyscy domownicy wstali i skierowali się do kuchni, by dokończyć wszelkie świąteczne przygotowania. Pani domu założyła fartuch, który natychmiast zacisnął się na jej szyi, odcinając głowę równiutkim cięciem. Sztućce wstały z wanienki, w której się moczyły, i puszczając zajączki oślepiły resztę domowników. Piekarnik rzucił w ciocię Jadzię kulą ognia, paląc jej twarz i włosy. Mikrofalówka wypuściła rakotwórcze fale. Nóż do krojenia mięsa wbił się w serce pana domu, lodówka przytrzasnęła głowę małej Zosi. Zmywarka wyrzygała mydliny, które pokryły całą podłogę. W powietrzu latały deski do krojenia, garnki, pokrywki, łyżki, noże i widelce, ścierki zaciskały się na szyjach, gorące dania – bigos, groch z kapustą, pierożki i krokiety – parzyły domowników po twarzach, wyrzucane z garnków przez naprężone łyżki, niczym katapulty. Płonące tosty wystrzeliwały w górę, paląc ściany i ludzi, próbujących je ugasić. Widelce wbijały się w gardła, łyżki wydłubywały oczy, tasaki siekały ręce i nogi. Jedynie mop, niewzruszony, tańczył po podłodze z mydlin, chciwie chłepcząc rozlaną krew.

W kilka minut cała rodzina została zaszlachtowana.

Tylko choinka, stojąca w najodleglejszej części salonu, z uradowaniem czekała na przybycie gości. Ona jedna kochała święta. Wreszcie, po prawie roku bytności w ciemnej, zakurzonej piwnicy, w której podskubywały ją myszy, obsrywając bobkami, została wyjęta i pięknie przystrojona. Jakże wielką rozpacz poczuła, gdy w tę wigilię nikt jej nie podziwiał! Koło południa ze wściekłości aż się zajarzyła milionem lampek i zapłonęła z gniewu. Wkrótce cały dom pochłonęły płomienie. Ostatnie myśli wybuchających sprzętów i płonących fartuszków, ściereczek i zasłon, pękających talerzy i filiżanek, tłukących się szklanek i kieliszków były takie same.

– Trzeba było nie wkurwiać choinki!

h

Wozniak001

h

Ostrzeżenie

by Robert Cichowlas & Kazimierz Kyrcz Jr.

h

Według jednego z dowcipów żona świętego Mikołaja nazywa się Marry Christmas.

Bardzo śmieszne, no nie?

A tak na serio – zastanawialiście się może, kim naprawdę jest małżonka biskupa Miry?

Otóż, ma na imię Łucja i należy do najbardziej niedocenianych kobiet we Wszechświecie. Dość powiedzieć, że gdy jej mąż rozbija się eleganckimi saniami po najfajniejszych zakamarkach globu, ona wraz z gromadą krasnali haruje, biegając po sklepach w poszukiwaniu zabawek, pakując je czy czytając koszmarne bazgroły w listach od waszych pociech.

Hciałbym doztac lowel i chulahopa z mazom superanckich szołniszykuw i armatom, kturom mógłbym zastrzelic kota mojej siostry, bo mnie wnerwia, bo miałczy jak potłóczony od rana do nocy.

Dzień dobry, piszę do Pana, bo marzę o elektrycznej. Kolejce, ma się rozumieć. Takiej wypasionej z siedmioma wagonami, semaforami, mostami, zapasowymi wagonami i budynkami. I torami też, żeby miała na czym jeździć. A najlepiej, żeby była czerwona, bo jak  poleci pod szafę, to łatwiej ją znajdę.

Proszę o lalkę, ale z wykręcaną głową, żebym mogła bawić się w satanistów albo Hanibala Lektora…

Mikołaju, błagam, podaruj mi motocykl. Taki prawdziwy, z wszystkimi bajerami. Stara zakosiła Renówkę i nie mam czym do szkoły jeździć, a takim motocyklem to bym mógł popierdalać, że hej!

I tym podobne brednie.

Wierzcie, żadna przyjemność.

A co Łucja dostaje w nagrodę za swoje poświęcenie? Figę z makiem pasternakiem.

Święty Mikołaj tak polubił gwiazdowanie, że zamiast wracać do domu i poświęcać czas rodzinie, występuje w reklamach Coca Coli, a za zarobioną kasę bawi w luksusowych kurortach z… no, mniejsza z tym.

Czy może więc dziwić, że cierpliwość Łucji wreszcie się wyczerpała? Że po stuleciach podobnego traktowania miała dość? Zwłaszcza, że jej prośby o to, by Mikołaj się opamiętał, nieodmiennie trafiały jak śnieżką w pastorał… Ile razy próbowała się z nim dogadać? Mnóstwo.

– Słuchaj no, teraz już przesadziłeś – zawsze zaczynała w ten sam sposób. On spoglądał na nią, jakby nie rozumiał ani po polsku, angielsku, hiszpańsku, węgiersku, suahili, holendersku ani też w żadnym innym języku. Jakby kompletnie nie czaił bazy.

– Haruję, nie widzisz? – odpowiadał naburmuszony, z całą powagą przysługującą osobie na jego stanowisku. – Haruję, bo taka jest moja rola.

– A jaka jest  m o j a  rola?

Tu biskup z udawanym zdziwieniem marszczył brwi i po minucie czy dwóch nieodmiennie odpowiadał:

– Nie wiesz?

Ona wywracała oczami, coraz bardziej poirytowana.

– Uważasz, że jestem kretynką?!

– Ależ skąd. Skąd ten pomysł?

– Bo zachowujesz się, jakbym była niespełna rozumu! To wcale nie jest zabawne! Kiedy ty w blasku jupiterów lansujesz się w tym swoim rydwanie szczęścia, ja zachrzaniam tu jak dziki osioł. I co z tego mam?! Nic, zero, nul! A jeszcze widuję cię od wielkiego dzwonu!

– Taki już nas los. My…

– Nasz los, nasz los… Powtarzasz się! Może byś zmienił płytę, co? Kiedy ostatni raz się kochaliśmy? No, kiedy? Pamiętasz?

Mikołaj rozczesał palcami lekko skołtunioną brodę, lecz nie pomogło mu to w znalezieniu odpowiedzieć na pytanie. Próbował więc strzelać.

– Dziesięć… hmm… może piętnaście lat temu?

– Ponad czterdzieści! A konkretnie czterdzieści cztery lata i dwieście osiemdziesiąt dni – odpowiadała, z typową dla siebie dokładnością.

– Uhm. – I było po dialogu.

Niekiedy, w przypływie dobrego humoru tłumaczył, że przecież latem jest luźniej, ale ona i tak wiedziała swoje.

– Latem muszę babrać się w tych pieprzonych listach! Milionach listów!

– Ale…

– Nie ma, kurwa, żadnego ale!

– Łucjo, na miłość… nie wyrażaj się.

– Zamknij jadaczkę! Swojego kolegi Wszechmogącego w to nie mieszaj, dobra? On i tak zawsze jest po twojej stronie!

W tym momencie następowała pełna konsternacji pauza, po której Święty Mikołaj stosował jedno ze swoich popisowych zagrań: zaglądał do zagrody z reniferami albo lazł do kuchni napić się grzańca.

Cholera ją brała. Naprawdę. Cholera! Cholera! Cholera!

Cóż było począć? Na pewno nie kolejne dziecko, bo tych mieli już dwanaścioro, a jak wiadomo trzynastka jest liczbą pechową.

Czara goryczy przelała się, gdy do Łucji doszły słuchy, że jej ślubny wdał się w romans ze Śnieżynką – urodziwą dziewuchą o piersiach jak arbuzy i tyłeczku słodkim niczym miód lipowy.

No i, czego nie da się ukryć, znacznie od niej młodszą.

„To tak, draniu, odwdzięczasz się za to, że platynowymi włosami uzupełniałam ci ubytki w czuprynie, że tyle razy masowałam twoje śmierdzące stopy?!” – dumała z wściekłością, płonąc żądzą zemsty.

Pierwszy raz, odkąd sięgała pamięcią, nie miała ochoty z nim rozmawiać. Nawet patrzeć na niego. Brzydziła się tego obrośniętego na gębie – i niestety w wielu innych zakamarkach ciała – zdrajcy. Szczególnie, że mężuś jak gdyby nigdy nic jeździł na coraz dłuższe delegacje służbowe, a po powrocie nie zaszczycał ją nawet odrobiną zainteresowania.

Czuła się poniżona, odtrącona, oszukana, zdegradowana!

Wiadomo, że święty Mikołaj, jak każdy święty, jest nieśmiertelny. Co mogła więc uczynić biedna, wzgardzona przez wiarołomnego męża, kobieta?

Co najbardziej go zaboli?

Długo nad tym dumała. Wiosnę, lato, jesień… I wreszcie znalazła.

Moment na odkrycia nie był odpowiedni, bo wraz z zaufanym krasnalem przymierzała akurat nowy stanik. Kiedy więc we wzburzeniu zaczęła machać rękoma, walnęła go nieopatrznie łokciem w oko, co stało się przyczynkiem do tego, że nieszczęśnikowi wyszło limo. Kumple żartowali potem, że stał się ofiarą przemocy domowej i że założą mu niebieską kartę.

Mniejsza z tym. Wróćmy do tematu.

Odpowiedź rzeczywiście okazała się prostsza, niż można by przypuszczać.

Zastanówcie się, czym małżonka mogła najdobitniej dokopać świętemu Mikołajowi? Jak uprzykrzyć mu bogobojny żywot?

Oczywiście! Należało zniszczyć jego wizerunek! Ten, nad którym tak usilnie pracował przez całe stulecia, a który cenił sobie ponad najnowsze kino domowe czy czekający w hangarze prywatny odrzutowiec…

Łucja upewniła się, że jej mężulo w ramach dobroci dla zwierząt kilku swoim pupilom dał wolne, wybywając w trasę z samym Fircykiem, Amorkiem, Tancerzem i Profesorkiem.

Tymczasem reszta tej zgrai balowała w swojej wyłożonej różowym pluszem zagrodzie, oglądając kablówkę, wpieprzając chipsy i racząc się hektolitrami piwa.

„Te gnojki są przystosowane do życia w arktycznym środowisku” – dywagowała złośliwie Łucja. Po kiego im więc takie wygody? Po co im makdonaldy, cola i frytki, skoro mogą wpieprzać nawet porosty?

Zgraja darmozjadów!

Ale w końcu na coś się przydadzą. O tak!

– Dobry wieczór, misiaczki! – zagaiła dwie godziny później, wchodząc do ich lokum z pachnącym serem tekturowym pudełkiem. – Słuchajcie, przygotowałam wam coś pysznego. Ta-dam! Tele pizza!

Głupie zwierzaki zajadały, aż im się poroże trzęsło. A po posiłku… Kometek, Błyskawiczny, Pyszałek i Złośnik zasnęli snem nie tyle sprawiedliwego, co wiecznym. Tak się bowiem złożyło, że pizza była nafaszerowana arszenikiem.

Ulubieniec biskupa, Rudolf, swym czerwonym nochalem musiał chyba zwąchać podstęp, bo nie tknął poczęstunku. Patrzył w oszołomieniu na swych podrygujących racicami towarzyszy i wciąż nie chciał zdychać.

Żona Mikołaja była jednak przygotowana i na taką ewentualność. W ruch poszedł pogrzebacz, przezornie zatknięty za cholewę wysokich kozaków. Ren dostał kilka razy w czapę. Trysnęła krew, poleciały strzępy mięsa i mózgu. Nie wydał żadnego dźwięku, odchodząc na tamten świat, jedynie patrzył na nią zamglonymi oczętami, aż poczuła nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej. Wyrzuty sumienia, znaczy. Dopadły ją, ale na szczęście było już po zabawie.

Musiała to zrobić. Musiała. Zbyt długo ten gnój traktował ją jak popychadło! Coś za coś. Ząb za ząb. Oko za oko.

Wyrzuty sumienia szybko się ulotniły. Łucja wyszczerzyła zęby, dumna ze swej przezorności. Miała plan, a co ważniejsze realizowała go błyskawicznie i nader precyzyjnie. Niech no Miki rozwiezie następną partię prezentów, myślała, wpatrzona w tężejące ciała zwierzaków. Zdziwi się, oj zdziwi!

h

***

h

Jeśli więc macie dzieci, szczególnie te, które przez ostatnie dwanaście miesięcy były grzeczne i teraz liczą na ukryte pod poduszką, w buciku czy w skarpecie prezenty, zastanówcie się czy nie lepiej będzie je zarekwirować?

Wszak do opakowanej w błyszczący papier paczki poza słodyczami można włożyć mnóstwo innych rzeczy… Zużytego pampersa, mielonkę z robakami, świerszczyka z dziecięcym porno… A może coś jeszcze gorszego?

Na przykład rozkładający się łeb renifera.

h

Wozniak002

h

Bąbel i fabryka zabawek

by Marcin Rojek

Siema.

Nazywam się Bąbel, a oto moja historia. Ale to zabrzmiało, normalnie jak w filmie jakimś.

Bycie elfem Świętego Mikołaja to świetna sprawa. Żeby nie powiedzieć święta, hehe. Już tłumaczę dlaczego. Wydaje mi się, że wizerunek naszej firmy jest nieco przekłamany i w pojęciu opinii publicznej jesteśmy bandą wesołych idiotów, śpiewających kolędy przy skręcaniu zabawek. Prawda, bywa i tak, ale tylko w okresie świątecznym. Bo my pracujemy przez cały rok. I wcale nie robimy prezentów dla dzieci. Jest wielu innych ludzi, którzy piszą listy do szefa. On czyta i w miarę możliwości pomaga wszystkim potrzebującym. W zeszłym roku na przykład, pomiędzy czerwcem a sierpniem, nasze zakłady opuściło sto trzydzieści tysięcy ton najczystszej heroiny na świecie. Stary wciągnął dwie kreski i poleciał rozwozić. Zrobiliśmy sobie wtedy imprezę i ćpaliśmy odrzuty. Nie najlepszy pomysł. Rudy i Wałek pewnie by się zgodzili, gdyby byli jeszcze wśród nas.

Możemy się za to pochwalić siedmioma latami bez wypadku przy produkcji broni. Robimy kałasze, beretty, wyrzutnie RPG, części do czołgów i samolotów. Całych nie składamy, bo by nam przez drzwi nie przeszły. Każdy elf w wieku czterech lat w pół minuty rozkłada i czyści glocka. Znamy się na rzeczy, to fakt.

No i jeszcze jedna fucha, która zdarza się rzadko, ale jest zawsze mile widziana. Sklejamy gumowe lale. Już gotowe, trzeba je przecież przetestować, czy dziurawe nie są. Tak, czasami uwielbiam swoją pracę bardziej niż zazwyczaj. Co, że się miotam? Jakby komuś z was przypomniała się model Pamela 3000, to też by wam mózg dęba stanął. Na czym to ja… A, już wiem.

Na zabawki przerzucamy się dopiero, kiedy przychodzi grudzień. Pierwsze listy lądują w skrzyni, stary czyta i wydaje zlecenia, a my klepiemy plastik i dmuchamy balony. W dupie mamy wszelkie prawa własności czy autorskie. Kradniemy od wszystkich po równo. Lego, Disney, Marvel, co tylko sobie pomyślisz, umiemy to zrobić. Czasem nawet lepiej niż oficjalne produkty. Nasi pracownicy, w przeciwieństwie do chińskich dzieci, lubią to co robią. Nie ma to, jak uczucie dobrze popełnionej kradzieży o poranku. Mamy bystre oczy i sprawne ręce. Jesteśmy biegli w młotku, dłucie i wszelkiej maszynerii elektronicznej. Najlepsi w swoim fachu, w pysk każdego, kto mówi inaczej!

Pytacie o szefa. Zaraz będzie i o nim, właśnie do tego dążę.

W czasie wolnym, prowadzimy normalne życie. Trochę nam doskwiera mała ilość kobiet, ale cóż, oglądaliśmy kiedyś film o życiu delfinów, nauczyliśmy się kilku sztuczek i jest spoko. Jak się nie ma, co się lubi…

Jest jedna kobitka, za którą każdy poszedłby prosto w łapy niedźwiedzia, nawet przebrany za fokę (elf przebrany za fokę, to byłby widok). Szczupła, z cycami jak melony, gładkim licem, hipnotyzującym spojrzeniem i tyłkiem na widok którego spodnie czasami nie wytrzymują nacisku. W czym problem? Otóż, ta panna jest żoną szefa. A Święty, no cóż, zazdrośnikiem jest cholernym. Taki w typie psa ogrodnika, sam jej nie tknie, a nikomu innemu nie da. A to, że on elfki bezbronne napastuje po stajniach, to bezkarnie mu uchodzi. No, szef w końcu. Legendy krążą o tym, co ten stary pederasta wyczynia naszym samiczkom. Jak czasem która po wodę do studni pójdzie i nie wróci, to wiadomo, że ją stary na śmierć zamęczył. Albo się pobawił i reniferom do zabawy dał. A z owych, to Rudolf krwawonosy jest najgorszy. Podobno kiedyś jego nos był normalny, brązowy, ale tyle razy go wpychał tam, gdzie nie trzeba, krwotoki wewnętrzne powodując, że nabrał czerwonej barwy i taki już został.

Wracając do żony szefa, nie ma elfa, co by myśląc o niej prącia łapką nie pocierał. I ona o tym wie. I o tym, że jej stary gotów za samo spojrzenie na ten słodki tyłeczek delikwentowi nieszczęsnemu jajca urwać, też wie.  Ale bawi się nami, demon kusicielka. Od czasu do czasu wybiera ofiarę i tak długo się koło niej kręci i wygina – niby to czegoś szukając, niby to poprawiając – aż biedak całkiem w sidła wpadnie, żeby go potem jak ta wdowa czarna omotać, wykorzystać i zabić. No, bo jak się szef dowie, że ktoś mu się do kobity dorwał, to żywcem nie puszcza. Rudy i Wałek mogliby wam coś o zemście starego opowiedzieć, jakby ją przeżyli.

Pech chciał, że tym razem to na mnie się menda seksowna uwzięła. Tu miało być zaskoczenie, ale pewnie się już dawno domyśliliście, że mnie stary dopadł, zabił i jako duch do was gadam.

Tak, no.

A kuku i kutas renifera. No znaczy nie do końca. Mikołajowa mnie uwiodła. Zajęło to całe dwie i pół minuty, zanim porzuciłem stanowisko pracy i poszedłem za nią. Jak obracała w ustach mojego małego elfika, to myślałem, że to takie piękne i wszystko wytrzymam, że nawet jak stary teraz nas nakryje, to mu wpierdol spuszczę i dalej za seksy się wezmę. Tylko, że jak drzwi się otwarły i zobaczyłem szefa, wściekłego jak dziecko, co dostało porszaka w złym kolorze, to mi jajka zwiędły i ścięły się w moment, a cała wola do walki razem z kałem w spodnie pociekła.

Siedzę teraz w celi i czekam, czy mnie zabije już teraz, czy zbyt zajęty jest i dopiero po świętach to zrobi. To w sumie śmieszne jest. Jeszcze wczoraj byłem zadowolonym z siebie elfem, naćpanym lukrem i heroiną, zdzierającym z plastiku nalepkę „Made in China”, a teraz myślę, jak przyjdzie mi zdechnąć. Już chyba wolę, żeby mnie własnoręcznie udusił, niż na pastwę Rudolfa wydał. Nie chcę skończyć jak Rudy i Wałek.

Mam trochę czasu, mogę pomyśleć nad jakimś planem ucieczki.

Na lodowe penisy Ymira, kogo ja oszukuję, siebie czy was? Nie mam pojęcia. Nie ucieknę, nie dam rady. Stary mnie zerżnie albo przerżnie, a resztki rzuci Rudolfowi. Tyle, chuj Bąbla strzelił, choinki nie będzie.

A może jednak się uda. Skoro ktoś mnie słyszy, to w jakiś pojebany sposób komunikuję się ze światem. Może ów świat mi pomoże? No kurde, jednemu kiedyś się udało, może i mi się powiedzie.

Siedzę. Szefa nie ma. Ciul jeden wie, kiedy wróci.

Nudziłem się długo i namiętnie, kiedy wreszcie drzwi stanęły otworem. Szef wpadł do pomieszczenia nagi. Ogromne prącie zwisało pomiędzy kolanami, wciąż ciekła z niego sperma. Gdzieś za nim usłyszałem krzyk przerwany rżeniem napalonego renifera. Biedna elfka. Dobra, chuj z nią, zaraz mi przyjdzie umierać. Walnięty Święty miał w ręku topór dłuższy od mojej nogi. Jedno cięcie i po Bąblu. Mimo to jakimś cudem jeszcze nie narobiłem w spodnie. Chyba już nie bardzo miałem czym.

Wyjął mnie z klatki i podniósł do góry. Zacząłem wrzeszczeć. Miki pieprznął mnie w pysk, ale gdy tylko świat wrócił do normy, znów ryczałem ze wszystkich sił. Topór powędrował do góry, ja w dół, na dywan. Indyk na święta. Albo kurczak, mi to bez różnicy.

– Wołam do wszystkich dzieci tego świata! – drę mordę najgłośniej jak umiem. Szef zatrzymał topór, wyraźnie zdziwiony. – Jeśli mnie słyszycie i chcecie mi pomóc, to wołajcie razem ze mną! Nie wierzę w Świętego Mikołaja! Nie wierzę w Świętego Mikołaja! Nie wierzę w Świętego Mikołaja! Nie wierzę! Nie wierzę! Nie wierzę!

Wtedy stał się cud. Szef zniknął. W jednaj chwili stał nade mną i chciał zabić, w drugiej już go nie było. Tylko siekierka cicho upadła na podłogę.

Wtedy do mnie dotarło, co zrobiłem. Poczułem się słabo. Widzenie w jednym oku padło, drugie gasło powoli. Skoro nikt już nie wierzy w świętego Mikołaja, to nikt też nie wierzy w jego elfy, niewyżytego Rudolfa i całą naszą fabrykę.

Fajnie. Niechcący wykasowałem nas wszystkich.

h
  1. Mam trochę czasu, więc sobie siadłam i nic nie robię…i nagle dzyń, dzyń w mojej nazbyt pełnej głowie. Kim ja właściwie..? Otwieram pudełko ze zdjęciami z dzieciństwa, przekładam fotografię i zatrzymuję się na zdjęciu, gdzie mała Ula siedzi wystraszona na kolanach Mikołaja, a na rewersie zdjęcia widnieje napis „Ula 1977”
    Ale dlaczemu Mamsia podpisała to zdjęcie moim imieniem? Przecież widać od razu, że to Ula a nie jej brat…ale te dwie siódemki obok siebie, skosiły wszystkie pozostałe przydomki, które przywdziewała. Nie wiem, może to sprawka Mikołaja.;)

Dodaj komentarz